Kraków: Angelika Lorek vel. Dzolinka ze studia Kult Tattoo
Od dawna realizuję się w stylu graficznym, jednak, co jakiś czas zmieniam jego formę. Na ten moment najwięcej tworzę czarnego dotworku z elementami koloru. Lubię bawić się kreską i plamą, więc często w moich pracach znajdziecie elementy geometrii, akwareli, sketchu czy malarskiej abstrakcji.
Skąd pomysł, że zostaniesz tatuażystką?
Ten świat fascynował mnie od dawna. Do dziś pamiętam jak z niedowierzaniem oglądałam, co robią artyści w programach typu Miami Ink czy NY Ink. Nigdy nie sądziłam jednak, że kiedykolwiek będę jego częścią. Historia moich początków jest dość śmieszna, bo bodźcem była – moja mama. To ona zabrała mnie do pierwszego studia tatuażu i to właśnie wtedy pierwszy raz poznałam nie tylko ból tatuażu, ale cały proces, jakiego wymaga. To wszystko było dla mnie tak odrealnione, że musiałam sprawdzić, jak to jest – po prostu. Kilka dni później, wróciłam z wielką nadzieją i jeszcze większą teczką moich prac. Nie było to dla mnie trudne, gdyż rysowałam od dziecka. Nie wiem, czy moje rysunki były na tyle dobre czy wygrała tu moja zawziętość, ale udało się. To tam odbyłam swoje pierwsze praktyki i zaczęłam rozumieć, co znaczy być tatuatorem.
Kiedy dokładnie zaczęłaś dziarać?
To jest właśnie jedno z tych pytań, na które zawsze ciężko mi odpowiedzieć. Patrząc na moją historię, to pierwsze zetknięcie z maszynką miałam właśnie podczas praktyk - w wieku 18 lat. Mając jednak przez sobą szkołę, maturę, a potem egzaminy na studia artystyczne – ciężko było znaleźć czas, a tym bardziej uzbierać pieniądze na profesjonalny sprzęt. Długi czas ćwiczyłam na sztucznych skórach, a potem robiąc dziarki na znajomych. Tatuowałam w domu, akademiku, a nawet garażu (serio!). Do mojego pierwszego studia poszłam około 4/5 lat temu – po obronie licencjatu. Przez kolejne 2 lata, starałam się pogodzić studia magisterskie i pracę na 1/2 etatu. Dopiero od ostatnich 2-3 lat, mogę powiedzieć, że tatuaż wpisał się do mojego życia – na 100%.
Tatuowanie to dla Ciebie praca czy styl życia?
Tatuowanie to moja miłość. Jest nie tylko pracą, a nawet nie tylko stylem życia. To przede wszystkim moja pasja. Jest ważną częścią mojego życia, dlatego poświęcam mu całą swoją uwagę. Na ten moment, nie wyobrażam sobie bym mogła bez niego funkcjonować.
A jak nie dziarasz to, co robisz?
W obecnym czasie, śmiało mogę powiedzieć, że tatuowanie zajmuje 90% mojego życia, więc pozostałe 10% wykorzystuję na chill i relax. Od czasów pandemii, zaczęłam też sporo podróżować – mogę się nazwać mistrzem w wyszukiwaniu tanich lotów (śmiech). W ciągu ostatnich 2 lat, zobaczyłam więcej świata niż przez całe moje życie. Byłam między innymi: we Francji, Hiszpanii, Włoszech, na Malcie, Maderze i wreszcie… wymarzonej Islandii. Przyszłościowo, chciałabym móc łączyć obie te pasje – między innymi dzięki guest spotom. A poza tym staram się także realizować w tradycyjnych technikach jak malarstwo czy grafika. Moim małym marzeniem jest indywidualna wystawa. Jeśli tylko, uda mi się stworzyć wystarczającą ilość prac – zrealizuję je. Mam nadzieję, że wpadniecie!
Zastanawiałaś się kiedyś, kim byś była, gdybyś nie tatuowała?
Z wyksztalcenia jestem technikiem organizacji reklamy oraz magistrem sztuki. Mogłabym, więc pracować m.in. jako nauczycielka plastyki - jednak mimo ogromnej sympatii do dzieci, nie sądzę, że jest to droga dla mnie. Bardziej jednak widziałabym się, jako ilustrator lub grafik, więc jeśli kiedykolwiek przestanę tatuować to nigdy nie przestanę tworzyć. Z ciekawostek – jako mała dziewczynka, bardzo chciałam pracować na kasie. Do zabaw wykorzystywałam zepsuty telefon domowy, stare rachunki, siatki i papier śniadaniowy, w który notorycznie wszystko pakowałam. Byłam małą businesswoman, choć czasami pozwalałam brać rzeczy „na kredyt” (śmiech).
Jakieś rady dla tych, którzy chcieliby spróbować swoich sił w tatuowaniu?
By się nie bać. Takiemu życiu trzeba się poświęcić, ale owoce, jakie przynosi są tego warte. Świadomość tego, że ludzie noszą twoją sztukę na skórze, jest niewyobrażalna. Nie ma tu jednak drogi na skróty – trzeba wejść w to na 100% i być gotowym także na porażki. Uważam, że ciężka praca i pokora mogą wynieść każdego na szczyt.
Lubisz guest spoty?
Guest spoty bardzo mnie stresują, jednak mimo to je uwielbiam. Są zawsze niesamowitą przygodą, więc nastawiam się na więcej i więcej. Jak wspominałam wcześniej, tatuowanie i podróżowanie to połączenie idealne.
A co w nich stresującego?
Jestem perfekcjonistką – uwielbiam mieć swój kąt i wszystko na swoim miejscu. W obcej przestrzeni, zawsze czegoś szukam. Dodatkowo stresuje się barierą językową i samą podróżą. Ostatnio m.in. na trasie do Niemiec, zepsuło mi się auto – i w moim wyobrażeniu był to już koniec świata (śmiech). Mimo wszystko zawsze wracam naładowana pozytywną energią – za to je uwielbiam.
A konwenty?
To kolejny rodzaj stresogennych sytuacji. Mój pierwszy konwent, na którym się wystawiałam w konkursie odbył się 2 lata temu. Od tego czasu jeżdżę regularnie na kilka w roku. Podoba mi się w nich to, że ludzie mogą zobaczyć, jak pracuję na żywo. Dodatkowo to świetna okazja, by spotkać się ze znajomymi z branży, których za względu na odległość nie widuję, na co dzień. Zawsze, jednak z tyłu głowy mam, że jest to konkurs i praca, którą tam robię jest najważniejsza. Często całe 2 dni spędzam na stołku obok klienta, a całe wydarzenie mija mi w mgnieniu oka.
Jakie są największe wady tego „zawodu”?
Poza aspektami zdrowotnymi – jak bóle pleców, nadgarstków czy pogarszający się wzrok, to chyba wieczny brak czasu. Moja praca nie ma stałych ram czasowych, bo poza tym, co dzieje się w studiu, przynoszę ją także do domu. Mam tu na myśli projektowanie wzorów, odpisywanie na wiadomości, dbanie o swoje social media – to wszystko jest przyjemne, jednak wciąż zajmuje czas.
Pamiętasz swój pierwszy raz, gdy wbiłaś igłę w czyjąś skórę?
Pierwszego razu się nie zapomina (śmiech). Było to podczas tatuażu mojej mamy, który dostała ode mnie w prezencie na 40 urodziny. Tatuator dał mi wtedy rękawiczki, ustawił maszynę i powiedział, co i jak. Postawiłam może z 5 kropek, a moja mama do dziś śmieje się, że to właśnie od nich zaczęła się moja miłość do dotworku (śmiech). A co do pierwszej dziarki, to podłożyła się moja bliska znajoma. Był to motyl w stylu trash polka i do dziś w to nie wierzę! Dagmara od początku mojej drogi bardzo mi kibicowała, więc gdy tylko szukałam chętnego – zgłosiła się bez zawahania. Dziarkę ma do dzisiaj, więc obie mamy do niej ogromny sentyment.
Pamiętasz swoją pierwszą maszynkę?
Moją pierwszą maszynką była rotarka Hummingbird – którą kupiłam, bo podobał mi się jej kolor (śmiech). Jak tylko się okazało, że nie potrafię wbić nią konturu – przerzuciłam się na cewkę. Po jakimś roku/dwóch kupiłam Equalizer Spike i jak wiem - jest teraz dość popularną maszyną dla początkujących tatuatorów.
A czym teraz dziarasz?
Od długiego czasu dziaram na penie: Spectra Xion. Jest bardzo ergonomiczna i - co dla mnie najważniejsze - lekka. Na ten moment to mój the best of the best.
Czy preferujesz jakiś styl tatuowania?
Od dawna realizuję się w stylu graficznym, jednak, co jakiś czas zmieniam jego formę. Na ten moment najwięcej tworzę czarnego dotworku z elementami koloru. Lubię bawić się kreską i plamą, więc często w moich pracach znajdziecie elementy geometrii, akwareli, sketchu czy malarskiej abstrakcji.
Czy robisz własne projekty i skąd czerpiesz inspirację?
Najczęściej tworzę projekt w oparciu o pomysły klienta. Do każdego jednak podchodzę indywidualnie. Często staram się zrealizować ich wizję, dodając coś od siebie. Z większym lub mniejszym skutkiem. Muszę przyznać, że mam często bardzo otwartych klientów i efekt finalny pracy z takimi ludźmi jest zdecydowanie najbardziej nieprzewidywalny. Czasem przychodzą z pomysłem małego tatuażu na stopie, a wchodzą z 3 razy większym na plecach (śmiech).
Podejmujesz się coverów lub dziarania na bliznach? Nie jest prosta sztuka…
Oczywiście, jednak zawsze informuję klienta, jakiego efektu może się spodziewać. Jeśli nasze wizje się nie pokrywają, nie podejmuję się pracy. Doświadczenie pokazało mi, że czasem lepiej odmówić tatuażu, niż robić coś, czego nie czujemy.
Rysunek własnoręczny czy program graficzny/tablet graficzny?
Pracuję na iPadzie i chyba najbardziej rozchwytywanym programie – Procreate. Ten zestaw na dobre wpisał się w moje życie. Projektowanie jest szybsze i pozwala mi jednym kliknięciem uzyskać wiele efektów za pomocą różnych pędzli. Nigdy jednak nie zastąpi tradycyjnych technik.
Czy składanie zdjęć w programie graficznym to sztuka? Czy sztuką jest przeniesienie tego na skórę?
Sztuką jest coś wymyślić. Jeśli sklejkę zdjęć wykorzystujemy, jako referencje, nie widzę w tym nic złego. Ważne, by finalny tatuaż był naszą kreacją – posiadał oryginalny wydźwięk.
A co sądzisz o „podrasowywaniu” zdjęć wykonanych tatuaży?
To zależy, co rozumiemy przez pojęcie „podrasowania”. Jeśli mówimy o takich zmianach jak: prostowanie kresek czy wygładzanie cieni – to nie, jest to oszustwo. Jeśli jednak pracujemy ze zdjęciem w sposób, który nie przekłamuje naszych umiejętności – jestem jak najbardziej za. Nie widzę nic złego w tym, by niwelować zaczerwienienia skóry czy nawet by usunąć niechciane elementy ze zdjęcia. Sama obrabiam swoje prace za pomocą Lightrooma nakładając ciepłe filtry na skórę. Chcę by moje prace wyglądały schludnie i spójnie, a nie oszukujmy się – to jak zdjęcie produktu – musi się sprzedawać. Nikogo nie zachęci zakrwawiona i posiniaczona skóra.
Tatuaż, z którego jesteś najbardziej dumna?
Staram się pracować tak, by każdy kolejny tatuaż był coraz lepszy. Nie ukrywam jednak, że pełnię swoich umiejętności ukazuję na dużych formatach – wymagających kilku spotkań. Te prace najbardziej zachowują się w mej pamięci, ale nie tylko przez to jak długo nad nimi pracuję, a także przez więź, jaką nawiązuję z klientem. Nie ma na to rady – jak jest się taką gadułą jak ja. Największą pracą, jaką dotychczas stworzyłam była praca „Odczarować czarownice – wcielenie kobiecego mistycyzmu”, którą broniłam tytuł magistra na studiach. Jeśli mam jednak powiedzieć, z których jestem najbardziej dumna, to najczęściej są to prace konkursowe (tworzone na konwencjach). To właśnie wtedy staram się przełamać swoje bariery i pokazać pełnię możliwości.
Najdziwniejszy tatuaż, który zrobiłaś?
Kojarzycie scenę z „Przyjaciół”, w którym Joey włożył sobie indyka na głowę? To właśnie ten motyw (śmiech). Bawiłam się przy nim cudnie.
Czy są motywy, których masz już dość lub nie robisz?
Chyba każdy z nich takie ma, jednak nawet, jeśli jest to najbardziej oklepany pomysł ever, staram się stworzyć wzór tak, by był oryginalny i wyróżniał się z tłumu. Nie będę jednak wymieniać, co to za motywy, bo nie chcę by ktokolwiek poczuł się urażony.
Najdziwniejsza rzecz, jaka Ci się przytrafiła w trakcie tatuowania?
Ostatnio podczas tatuowania zabrakło nam prądu. Studio, w którym pracuję, znajduje się w centrum handlowym, więc, jeśli jest jakakolwiek awaria, wpływa ona także na nas. Pracuję na maszynie bezprzewodowej, więc nie sam dopływ prądu był problemem – a brak światła. Klient dzielnie oświadczył, że lecimy dalej, oświecając mi rękę latarką z telefonu. Dodatkowo, wychodząc okazało się, że włączyłam alarm w całym budynku, bo ochrona myślała, że nikt już nie pracuje (śmiech).
Czy jakieś szczególne zachowania u Klientów Cię irytują?
Raczej nie. Staram się być wyrozumiała i ciężko mnie przy pracy zdenerwować. Raczej nie mam klientów typu „płacę to wymagam”. Z większością bardzo szybko łapię wspólny język.
„Janusze tatuażu” to?
To osoby, które chwytają za maszynkę, nie mając pojęcia o tym, co robią. Najczęściej bez zdolności manualnych, które zwyczajnie krzywdzą ludzi. Każdy z nas prawdopodobnie miał coś z takiego „Janusza” na początku swej drogi, bo jednak nie od razu Rzym zbudowano. Myślę, że właśnie, dlatego tak ważna w tym zawodzie jest pokora. Tutaj rada dla początkujących – nie podejmuj się rzeczy, które cię przerastają, zwłaszcza, jeśli jesteś samoukiem i nikt nie ma nad tym kontroli. To, że potrafisz rysować nie oznacza, że potrafisz też tatuować!
Czy jest jakiś artysta, który ma lub miał wpływ na Twój styl?
Szczerze mówiąc jest ich mnóstwo. Uwielbiam prace Clodina, Allisona Sanches czy Lucasa Martinelli. Bardzo pociągają mnie też laleczkowe wizualizacje Filouino - mimo, że styl bardzo się różni od mojego obecnego. Z polskiej sceny wymieniłabym Olie Siiz i Laurę Konieczną (Candy Ink) – za to, że przełamały moją barierę przed złotem na skórze. To, co robią, to mistrzostwo świata.