Kraków: Agnieszka Kulińska z Avalan Tattoo
Moją specjalizacją są tatuaże Polinezyjskie. Jednak nie zajmuje się tylko Polinezją. W zasadzie za granicą jestem znana w dużej mierze bardziej z Ornamentów i dot-worków niż Polinezji. Czasem sięgam po kolor, mam też kilka kompletnie innych prac w portfolio. Nie lubię się ograniczać, uważam, że aby się rozwijać musimy wychodzić poza swoją strefę komfortu, próbować nowych rzeczy – i tak staram się pracować. Każdy mój tatuaż jest robiony według mojego projektu.
Skąd pomysł, że zostaniesz tatuażystką?
Miałam już trzy wersje odpowiedzi na to pytanie: od samego początku historii – tego, że zawsze malowałam, pierwszej wizyty w studio – aż po dzień dzisiejszy. Jednak patrząc na całokształt mojej, dość nietypowej historii do zostania tatuatorem, muszę uczciwie powiedzieć: to nie był „pomysł”, coś co przyszło mi do głowy i zaczęłam to realizować. Wykorzystałam sytuacje, podjęłam ryzyko, ciężką pracę i jestem tutaj. Na pewno nie było to podyktowane postawieniem sobie celu: „zostanę tatuatorem”. Cele pojawiły się dopiero później, w miarę rozwoju coraz to nowsze i bardziej wymagające. Sama idea i pomysł były już jednak przypadkiem. Mój mąż – i obecnie super manager (śmiech) zdecydował, że na rocznicę ślubu chce „dostać” tatuaż polinezyjski. Był to okres, w którym w Polsce tego typu tatuaż kojarzył się wyłącznie z Dwaynem „The Rock” Johnsonem… Kupił, więc projekt wydając na niego naprawdę duże pieniądze – większe niż koszt sesji w Warszawie w tamtych czasach. Niestety okazał się on… niewystarczająco dobry – co też powiedział tatuator, który miał go wykonać – Mateusz Kanu z krakowskiego Kultu. Powiedział wprost, że „to masakra, że nie zrobi tego i nie podpisze się pod tym”. Dla nas w tamtym momencie był to dość mocny strzał; nie dość ze projekt wyczekiwany przez kilka miesięcy, ze „znaczeniem”, do tego spora inwestycja… ogólnie porażka. Oczywiście poszliśmy do innych pracowni, gdzie usłyszeliśmy całkiem odmienne zdania pt. „ale suuuuuppperrrr, możemy zacząć za tydzień, nawet zniżkę dostaniesz, bo masz projekt”… już na wstępie zobaczyłam dwa różne odłamy w tym świecie: – zrobię wszystko byle kasa się zgadzała, i ten, za którego zobrazowanie zawsze będę wdzięczna Mateuszowi – gdzie liczy się cos więcej niż tylko pieniądz. Oczywiście nie zdecydowaliśmy się tatuować tego wzoru gdzie indziej. Mieliśmy do wyboru – kopia z neta, która całkowicie nie zgadzała się z naszymi przekonaniami, albo szukanie innego rozwiązania. Zaczęłam, więc sprawdzać informacje na temat tego kupionego „projektu” i jego znaczenia, a po jakimś czasie przygotowałam wstępny projekt dla mojego męża. Przyszłam z tym wzorem narysowanym na kartce z zeszytu do Kultu i zapytałam czy coś w tym stylu byłoby lepsze? (śmiech) – i zostałam kompletnie zaskoczona pozytywną reakcją. No i tak to się zaczęło… Kartkę mam do dzisiaj. Później były prawie dwa lata rysowania samych projektów i zbierania informacji odnośnie kultury i znaczenia, a po tym przeprowadziłam się do Krakowa, zaczęłam pomagać przy odbijaniu wzorów, aż chwyciłam za maszynkę. Mogłabym jeszcze dodać, że w trakcie całej tej historii Wojtek pracował za granicą, ja z dwójką małych dzieci mieszkałam sama na Lubelszczyźnie, ogólnie było wesoło (śmiech).
Jak długo dziarasz?
Pierwszy raz maszynkę w ręku miałam w maju 2014 roku, wcześniej około 1,5 roku robiłam projekty i uczyłam się symboliki. Zaznaczę jednak, że moja „droga” była dość nietypowa i szybka. Od momentu, kiedy chwyciłam za maszynkę, nie robiłam małych projektów – zaczęłam od A4 w najgorszym na start miejscu. Mój drugi tatuaż to był rękaw z coverem: klatka i pacha (śmiech). Od końca maja do końca czerwca zrobiłam coś około 10 tatuaży. Wszystkie je wykonywałam w Kulcie pod okiem Mateusza – wcześniej prywatnie robiąc projekty tatuaży polinezyjskich, wszystkie osoby kierowałam do kultu do Mateusza, – dzięki czemu nasz „związek” na wstępie był już nietypowy. Kiedy przeprowadziłam się ponownie do Krakowa, od razu zaczęłam pomagać przy odbijaniu moich wzorów, później zaczęłam przygotowywać stanowisko Mateuszowi, a na końcu zaczęłam pod jego okiem tatuować. W ciągu tego miesiąca wykonywałam tatuaże za darmo, głównie rodzinie i znajomym. Myślę, że nigdy nie zapomnę tatuażu, który robiłam, gdy zostałam poproszona na rozmowę i dostałam ofertę pracy – nie na zasadzie ucznia, tylko pełnoprawnego tatuatora. Bałam się okrutnie, że nie dam rady, że jestem za słaba – przecież tatuowałam dopiero miesiąc, że nie pogodzę tego z życiem rodzinnym, dziećmi – i mężem będącym za granica… teraz mogę powiedzieć „udało się” (śmiech).
Tatuowanie to dla Ciebie praca czy styl życia?
Zdecydowanie i jedno, i drugie! Móc połączyć pasję z pracą to chyba najlepsze, co może nas w życiu spotkać. Kiedy praca nie jest tylko sposobem na zarabianie pieniędzy – ale też czymś, co sprawia, że żyjemy, dajemy część z siebie innym. Obecnie cale nasze życie orbituje wokół pracowni. Wojtek dwa lata temu wrócił do Polski i od tego czasu jest menagerem w studiu – jak ja to lubię ująć: on jest głową a ja rękami. Wyjeżdżamy na konwencje w Polsce i za granicą, czasami zabierając ze sobą dzieci. Nawet wakacje czy plany na przyszłość wiążą się z tatuowaniem. Tak, zdecydowanie jest to styl życia – ale też praca, dzięki której jesteśmy wstanie utrzymać rodzinę, być razem, a nie na odległość jak przez 7 lat małżeństwa. No i spełniać marzenia.
Jakie są największe wady tego „zawodu”?
Brak czasu wolnego – ale w zasadzie to nie wada zawodu, a mojej głowy, bo wiele od tego zależy. To ile pracujemy (ja i Wojtek), to nasza decyzja, podyktowana wpływem różnych czynników, ale mimo wszystko zależna od nas. Tak samo jak ewentualne kontuzje – to też po części moja decyzja, bo są przecież sposoby na zapobieganie im; do tego kontuzje spotykają każdego, kto pracuje: nieważne czy jest informatykiem, czy robotnikiem na budowie – każdy zawód się z tym boryka tylko w różnym zakresie.
Co w Twoim przypadku jest „wadą”?
Myślę, że dla mnie największą wadą jest moja własna głowa – z którą wydaje mi się, że każdy artysta, czy to muzyk, malarz, aktor czy tatuator – co jakiś czas się boryka. Czy to wątpliwości w samego siebie i to, co robię: brak wolnego czasu, dołek emocjonalny, czy spełnianie czyichś wymagań… Powodów może być wiele, ale tak naprawdę jest to według mnie praca marzenie – poznaję cudownych ludzi, spełniam się i kocham to, co robię, podróżujemy, stać nas na to by być razem, a do tego uszczęśliwiam w jakiś sposób innych… i chyba tutaj jest ta jedna wada, z która ciężko coś zrobić – zadajemy ból, i o ile w większości przypadków jest to tylko szczegół, to są też takie sytuacje, w których klient nie umie sobie z tym poradzić i właśnie wtedy robi się ciężko.
Jesteś właścicielką studia. Ciężko jest prowadzić własny biznes?
W zasadzie od momentu, kiedy zaczęłam tatuować wiedziałam, że w przyszłości będę chciała mieć własne studio. Doszło do tego dużo szybciej niż przewidywałam, bo minęło zaledwie 20 miesięcy z 3 lat przeze mnie przewidywanych, gdy odeszłam z Kultu. W zasadzie nie miałam, kiedy się zastanawiać czy jest ciężko czy nie – sama decyzja była ciężka, aczkolwiek nieunikniona i najlepsza, jaka mogłam podjąć. Obecnie studio Avalan Tattoo za kilka miesięcy będzie obchodzić swoje 3. urodziny – nawet nie wiem, kiedy to zleciało…
Jak wyglądał początek na swoim?
Początek był z jednej strony ulgą, bo pracownię przygotowaliśmy dokładnie tak jak tego chciałam – od drobnostek jak umywalki, dozowniki z dezynfekcją, leżanki elektryczne – rzeczy ułatwiające i usprawniające pracę, po wystrój, który tworzy atmosferę i klimat, na którym bardzo mi zależy. Z polowa moich klientów zostajemy dobrymi znajomymi, i właśnie tak się czują, gdy przyjeżdżają do mnie na sesje. Przez pierwszy rok ogarniałam wszystko sama – Wojtek dalej był zagranicą. Nie ukrywam, że było, co robić, teoretycznie miałam więcej pracy, a praktycznie – więcej czasu dla dzieci. Po roku działalności zdecydowaliśmy się na powrót Wojtka do Polski i od tej pory do pracowni przyjeżdżają także Goście, poznajemy wspaniałych tatuatorów z Polski i nawiązujemy przyjaźnie. Czas biegnie bardzo szybko, ale wydaje mi się ze czerpiemy z niego garściami.
Nie żałujesz tej decyzji?
Z mojej perspektywy otwarcie studia było najlepszą decyzją – ale jest to pracownia jednoosobowa plus stanowisko dla gościa. Wielokrotnie zastanawialiśmy się czy przyjąć kogoś na nauki, bądź podnająć stanowisko innemu tatuatorowi. Ciągle nad tym myślimy, ale bez spiny – może się to wydarzy, a może nie. Najbardziej chcielibyśmy zachować dobry klimat i atmosferę – uniknąć „dramatów” i problemów często spotykanych w większych studiach. Nasza pracownia to dla mnie swojego rodzaju azyl – po powrotach z konwencji, guest-spotów – oaza spokoju. Do tego nie jesteśmy w stanie podróżować po Polsce i poznawać innych tatuatorów w ich pracowniach – mamy dzieci, z którymi chcemy spędzać jak najwięcej czasu, dlatego możliwość zapraszania nowych ludzi i przyjaciół do takiego miasta, jakim jest Kraków to olbrzymi plus.
Pamiętasz swoją pierwszą maszynkę?
Pamiętam doskonale, bo dalej jej używam (śmiech). Przeszła już super lifting, ale dalej pozostaje jedną z moich ulubionych, mimo że stajnia powiększa się średnio o 2 do 4 maszynek rocznie. Pierwszą maszyną był customowy Norm, którego kupiłam na Tattoofeście w 2014 roku.
Cewka czy rotarka?
Jedno i drugie. Od samego początku linie robiłam cewką, a wypełkę rotarką. Miałam moment, w którym wszystko robiłam cewką, ale po kilku miesiącach zrezygnowałam. Obecnie wszystko zależy od wzoru. Czasami całość robię rotarką, czasami cewka i rotarką. Do tej pory uważałam i póki, co dalej jestem tego zdania – że kontury robione cewka siedzą znacznie lepiej, są bardziej ostre po latach, szybciej się je kładzie. Jednak wygodniej pracuje się rotarką – umówmy się, że posiadanie jednej maszynki na stanowisku, a trzech, to duża różnica, do tego hałas, wibracje, ciężar i potrzeba ustawiania cewki – nie skłania do jej wyboru. Mam obecnie grupę klientów, których kontury robię rotarką, ale opinie na ten temat czy to słuszna decyzja czy nie, będę mogła podjąć dopiero za rok, półtorej, kiedy grupa będzie dużo większa, a tatuaże już starsze. Dlatego nie lubię zmian, bo efekt można ocenić dopiero po dłuższym czasie.
Czym teraz dziarasz?
Cheyenne Thunder, wcześniej miałam Pena, ale do wypełnienia był jak dla mnie za slaby przy moim tempie pracy. A jeżeli wracam do cewek to mój wyżej wspomniany Norm i Scott Silvia. Pracuje się nimi dobrze, ale… (śmiech) ciągle szukam, chce spróbować hybrydy między rotarką a cewką. Z drugiej strony naprawdę nie lubię zmieniać czegoś, co wiem, że przynosi dobre rezultaty. Jednak cewki mają swoje wady, więc szukam.
Twoja specjalizacja to tatuaż polinezyjski, ale chyba nie tylko?
Jak mówiłam wcześniej – był to przypadek, że zrobiłam swój pierwszy projekt. Później powiedziałam sobie „czemu nie” – i tak siedziałam na Lubelszczyźnie z dwójką dzieci, dlaczego więc miałabym nie spróbować? I tak się zaczęło. Z biegiem czasu, coraz bardziej wciągała mnie kultura, tradycje i symbolika Tatuaży Polinezyjskich. Mnogość stylów, tak samo jak wysp, różnice kulturalne i społeczne. Później przyszedł czas na poznanie tatuatorów zajmujących się etnicznym tatuażem. Jednak nie zajmuje się tylko Polinezją. W zasadzie za granicą jestem znana w dużej mierze bardziej z Ornamentów i dot-worków niż Polinezji. Nie lubię się ograniczać, uważam, że aby się rozwijać musimy wychodzić poza swoją strefę komfortu, próbować nowych rzeczy – i tak staram się pracować. Czasem sięgam po kolor, mam też kilka kompletnie innych prac w portfolio – które wymagały ode mnie wyjścia poza bezpieczna strefę. Jednak prace całkowicie różniące się stylem, jak neotradycyjne etc. – robię wyłącznie bardzo bliskim znajomym, rodzinie – nie klientom. Jest to praca, która pozwala mi spróbować czegoś innego – ale z drugiej strony nie jest to styl, który chciałabym wykonywać „za pieniądze” – uważam, że są osoby, które robią to dużo lepiej ode mnie (śmiech).
Czy robisz własne projekty i skąd czerpiesz inspirację?
Tak, każdy mój tatuaż jest robiony według mojego projektu. Jeżeli chodzi o Polinezję to część z nich powstaje z freehandu, czyli bezpośrednio na sesji, mazakami rysuje cały tatuaż, później zaczynam go tatuować. Ornamenty dot-work robię wyłącznie z kalki. W moich pracach w tym stylu widać dużą dokładność i nie podobają mi się prace, które tej precyzji nie maja – dlatego nie wykonuję ich inaczej.
Jak powstają Twoje projekty?
Każdy klient przed sesja wysyła mi „inspiracje”, czyli tatuaże, które mu się podobają i nie podobają, przynajmniej kilka moich i trochę znalezionych w sieci, z opisem, co jest fajne, a co nie. Dzięki temu mogę dopasować się stylistyką do gustu danej osoby. Wielkość symboli, ilość czarnego, w Polinezji style Samoa, Maori, Markizy, Tahiti i mix polinezyjski – te nazwy dla większości ludzi są totalnie obce – dlatego zawsze proszę o inspiracje, żebym wiedziała, po jaki tatuaż klient przychodzi. Do tego dochodzi też znaczenie, jakie ma mieć tatuaż – są symbole odpowiednie w tatuażu markizyjskim, których w Samoa nie wykorzystamy, to wszystko ma znaczenie. W Polinezji inspiracji szukam w książkach, bardzo często starych bądź takich przedstawiających sztukę, rzeźby. Ale zazwyczaj wystarczy styl, w jakim ma być tatuaż i znaczenie – a projekt sam powstaje. W ornamentach inspirowałam się na początku mehndi – sztuką zdobienia ciała, obecnie inspiruję się wieloma motywami, które w jakiś sposób do mnie przemawiają, czasem jest to rzeźba, czasem haft, biżuteria, jednak w większości jest to moja głowa. W każdym z tych przypadków staram się zrobić tatuaż dopasowany do gustu osoby, która ma go nosić; każdy z nas jest inny podobają się nam różne rzeczy, a tatuaż jest przecież na całe życie. Mam też oczywiście kilka prac całkowicie autorskich, w których miałam całkowicie wolną rękę – jak np. plecy, które wygrały w Londynie w 2015 roku, ale mimo to myślę o danej osobie przygotowując projekt, o budowie jej ciała, o tym, jaka jest i co lubi.
Rysunek własnoręczny czy program graficzny/tablet graficzny?
Jedno i drugie. Część moich wzorów powstaje z freehandu – klient wchodzi, rozbiera się, przygotowuję skórę i zaczynamy rysować. Najpierw powstaje rama, zarys wielkości i forma dopasowana do ciała – gdy klient go zaakceptuje – przechodzimy do wypełniania tej formy kolejnymi zarysami kształtów. Jak ten etap będzie zaakceptowany to zaczynamy wypełniać je symbolami. To wszystko odbywa się z użyciem czerwonego pisaka. Po zaakceptowaniu tej fazy, biorę zielony pisaki „na gotowo” poprawiam wzór. Tak żeby zostały tylko te kształty i lnie, które będą wytatuowane. Dzięki temu przed rozpoczęciem jesteśmy wstanie zobaczyć jak ten tatuaż będzie się prezentował po skończeniu. Same linie to nie wszystko – ważny jest balans pomiędzy skórą, a tuszem i forma, jaka on przybierze. Tak powstaje mój freehand. Jeżeli chodzi o wzory, które odbijam, to od około 1,5 roku korzystam wyłącznie z iPada i programów graficznych. Dzięki temu moje prace stały się jeszcze lepsze, jestem wstanie sprawdzić 10 różnych możliwości zrobienia czegoś – w ciągu 10 minut. Wcześniej nie było takiej opcji. Teraz dopasowanie do ciała jest jeszcze lepsze, dokładność, z jaka odbijam wzór rewelacyjna – dzięki drukarce i programowi. Niesamowitym jest to, w jaki sposób tatuaż ornamentalny i dot-work rozwinął się na przestrzeni ostatnich 3 lat. Z jednej strony jest to zasługa lepszych maszynek, igieł – ale wydaje mi się, że większość zmian to zasługa programów graficznych. Na samym początku broniłam się przed tym, ale pamiętam jak kiedyś Tofi, wytłumaczył mi to w drodze na „mały” Mediolan – że to nie jest „oszukiwanie”, to jest rozwój, i albo z nim pójdę albo zostanę w tyle. Cieszę się, że go wtedy posłuchałam (śmiech).
Co sądzisz o realistach. Czy składanie zdjęć w programie graficznym to sztuka? Czy sztuką jest przeniesienie tego na skórę?
Wiem, że wielu tatuatorów w ten sposób pracuje – łączy zdjęcia i później na ich podstawie tworzy projekt. Myślę, że jest to jak najbardziej ok – o ile nie podchodzimy do wzorów sztampowo używając zawsze tych samych wzorców. Połowa moich znajomych to realiści, a część zajmuje się hiperrealizmem. Dla mnie obie te grupy tworzą coś niesamowitego. Wymagania w stosunku do hiperrealizmu, portretów, mam olbrzymie i uważam, że jeżeli już robić to tylko przez najlepszych. Jeżeli tatuator jest wstanie przenieść takie zdjęcie na kapryśne płótno, jakim jest skóra, to pełen szacun – naprawdę jest to dla mnie ogromny kunszt, masa pracy i lat włożonych w rozwijanie swojej techniki. To nie jest tak, że oni po prostu siadają i kopiują – jakby tak było to każdy z nas by tak potrafił. Osoby, które kreują swoje style, szukają nowych rozwiązań – ich wersja pracy jest bardziej kreatywna, trzeba dać więcej z tego, kim jesteśmy. Moim zdaniem każdy tatuaż zrobiony na wysokim poziomie to jest sztuka, gdyż wymaga ogromnych umiejętności i bez wątpienia powstaje dzieło o wysokich walorach estetycznych.
Czy jest jakiś tatuaż lub tatuaże, które z perspektywy czasu uważasz za punkt zwrotny w swoim rozwoju?
Takich tatuaży mam w zasadzie kilka. Pierwszy to tatuaż, który zrobiłam mojej kuzynce – cover 4 tatuaży na całych plecach. Zaczęłam go (kontur całości), jako mój 6 raz z maszynką w ręku – jeszcze nie pracując, jako tatuator. Wydaje mi się, że robiliśmy go na 4 sesje, w około 1,5 miesiąca – i po skończeniu został on nominowany do Tatau Awards – międzynarodowego konkursu najlepszych tatuaży polinezyjskich, zajmując wtedy 6. miejsce. Bez wątpienia był to moment zwrotny już na początku mojej pracy. Drugim takim tatuażem były plecy Oli Kołtowskiej, tatuatorki, która również -pracowała w Kulcie. Po poł roku od rozpoczęcia mojej pracy powiedziała mi, że chce ode mnie plecy… stres był ogromny, za sam projekt zabrałam się dopiero po 3 miesiącach. Pamiętam, że zrobiłyśmy próbną odbitkę, żeby zobaczyć rozmiar i czy wygląda dobrze. Byliśmy zachwycone, a zdjęcie z samą kalką wygrało internety (śmiech). Później przyszedł czas na prawdziwą odbitkę… po 6 h prób i podrażnionych Dettolem plecach odpuściliśmy. Nie było opcji odbicia go symetrycznie w taki sposób abym go zaakceptowała. Dopiero po powrocie z mojego pierwszego guest-spota, całkowicie zrelaksowana i bez stresu – wtedy udało nam się odbić kalkę, i to za pierwszym razem. Plecy Oli powstały dokładnie rok po tym jak zrobiłam swój pierwszy tatuaż, czyli na przełomie maj/czerwiec 2015. We wrześniu 2015 roku pojechałyśmy do Londynu z nadzieją, że może uda nam się je pokazać. Udało się! (śmiech). Zaskoczyliśmy wszystkich, a zwłaszcza siebie – zajęłyśmy 3. miejsce w kategorii najlepszy tatuaż ornamentalny. Był to jeden z większych zwrotów w mojej karierze. Ostatnią pracą z takim rozmachem jest James, z którym historia zaczęła się od malej wlepki na moim pierwszym walk-in day-u. Po kilku miesiącach przyleciał do Polski z decyzją, że chce zrobić całą łydkę. Po roku zdecydował, że robimy całą nogę: stopę zrobiliśmy jeszcze w Kulcie. Kolano powstało w Avalan Tattoo, a udo na konwencji w Amsterdamie. Wtedy James postanowił, że robimy pół ciała, o ile zmienię stylistykę z polinezji na dot-work. Ja zaproponowałam mu układ, że tatuujemy się na konwencjach, połowę płaci, a połowę ma za to, że lata za mną po świecie. I tym sposobem zrobiliśmy kontur pośladka w Berlinie, wypełnienie go i kawałek pleców we Florencji, plecy na Majorce, brzuch w Warszawie, klatkę w Wenecji, część rękawa w Avalan Tattoo a później w Poznaniu, dłoń i część głowy w Turynie. Nie zawsze jednak udawało nam się tatuować; w Mediolanie w 2017 roku zrezygnowaliśmy z robienia pleców, bo nic nam nie pasowało, w tym roku w warszawie przez 5h rysowałam na jego głowie, ale coś nam nie grało, więc odpuściliśmy. Przez te wszystkie lata nawiązaliśmy ze sobą na tyle dobry kontakt, że wiemy, czego możemy po sobie oczekiwać. James jest moim klientem idealnym (śmiech) odpornym na ból, zdeterminowanym, z dobrą skórą i wiedzą o gojeniu. Aż strach pomyśleć, co będzie, jak go skończę. Póki, co została nam szyja, część głowy, twarzy i palce – więc bliżej końca niż początku. Myślę, że połowa moich nagród jest związana z Jamesem – z różnym etapem jego tatuażu – za nogę bez pośladka – dostaliśmy pierwsze miejsce w Amsterdamie i drugie lub trzecie w Berlinie, za nogę z pośladkiem 1 miejsce we Florencji, później w warszawie noga plecy i brzuch – 2 miejsce. W Wenecji 3 miejsce – cały front, tył i noga. Poznań 1 miejsce za ¾ rękawa plus reszta, Frankfurt 2 miejsce z powierzchnią jak w Poznaniu, Turyn z dłonią 1 miejsce. Zdecydowanie jest to moment zwrotny, przeciągnięty w czasie (śmiech).
Najdziwniejszy tatuaż, który zrobiłaś?
Można powiedzieć, że dla mnie najdziwniejsze, co robiłam to sarna neotradycyjna z różo-kapustami z mandalą (śmiech) dla mojej kuzynki na udzie, i w sumie jestem z niego dumna wiec chyba wyszło. Robiąc ciągle Polinezję i ornamenty wszystko, co wykracza poza tą kategorię jest dla mnie dziwne (śmiech). Ale z takich perełek mam np. pół pępka – gdzie połowa to skóra, połowa – czerń.
Druga historia związana jest z Jamesem: na konwencji w Wenecji James, poza klatką piersiową i sutkiem, chciał czymś wypełnić powierzchnię na podbrzuszu – tuż nad przyrodzeniem. Powiedział mi, że chce węża z otwartą paszczą… sobie pomyślałam: „ki ch*j, ale ok, nikt z Jury tam nie będzie zaglądać! Zrobię mu, a co tam!”. Siedziałam, szukałam inspiracji i zaczęłam. Konwencja, tłumy ludzi, ja siedzę i rasuje na nim… Byłam nawet dumna: taki ładny neotradycyjny ten wąż wyszedł, z paszczą i jęzorem. James stoi, nic nie mówi, czeka aż skończę. Poprawiłam wzór zielonym i mowie mu ok, gotowe. Dodam, że mięło z półtora godziny, wprawy w rysowaniu węży to ja nie mam (śmiech). On patrzy i mówi, że całkiem fajny, w sumie jak chce to mogę go robić, ale on to chciał takiego polinezyjskiego… I pokazuje mi symbol mureny, że, o takie… Facepalm, dezynfekcja, 10 minut i murena gotowa. Ale było blisko a zrobiłabym mu neotradycyjnego węża z jęzorem wyłażącym na przyrodzenie wśród samych tatuaży polinezyjskich i dot-worku.
Są motywy, których masz już dość lub nie robisz?
Nie robię czarnych opasek na rękach – takich obręczy. Wiąże się to z tym, że estetycznie nigdy do mnie nie przemawiały i do tego w kulcie, kiedy jeszcze je robiłam, mój klient opowiedział mi historie jakoby w pewnych kręgach opaski te miały symbolizować fisting i jak głęboko ktoś dotarł… Tak, więc historią tą się dzielę dla potomności. Nie wiem, ile w niej jest prawdy, ale powiem szczerze, że działa – opasek takich nie robię.
Najdziwniejsza rzecz, jaka Ci się przytrafiła w trakcie tatuowania?
Przechodziłam chyba przez wszystko: od omdleń i lotów na twarz z leżanki bądź na glebę na konwencjach, po wymioty, płakanie, ruszanie się, krzyki od początku do końca pt.” O matko jak boli”. Niedawno skończył nam się prąd na 5 minut przed końcem sesji, zostało może 3 cm do wypełnienia. Starałam się, naprawdę się starałam zrobić to handpokiem, ale przerosło mnie. Musiałam umawiać klienta na kolejna wizytę na 5 minut wypełki.
Czy jakieś szczególne zachowania u Klientów Cię irytują?
Staram się wczuwać w sytuację, w jakiej klienci się znajdują i zrozumieć, co czują, ale czasem jest bardzo ciężko. Chyba najbardziej drażnią sytuacje, kiedy ktoś nie chcąc czekać na termin lub mając gotowy projekt ( a nieswoich nie robię), wraca po kilku miesiącach z prośbą o ratunek; bo zepsute, bo tatuator nie miał koncepcji albo nie podołał. Tyle, że wtedy jest już zazwyczaj za późno… Jest jeszcze kilka innych sytuacji, np. ruszanie się w trakcie tatuowania czy krzyki, że boli. Do tego dochodzi świadome pomijanie etapów gojenia, np. dzień po: siłownia czy impreza, bo kumpel tak robi i jest ok to i u mnie będzie”.
„Janusze tatuażu” to?
Wydaje mi się ze należy odróżniać „janusza” od pracy osoby, która dopiero zaczyna i rozwija się. Nikt nie zaczynał od razu robić perełek, które idealnie się goiły itd. Technika to nie wszystko, jest jeszcze aspekt rysunku. Nawet, gdy tatuator nie dźwiga jeszcze techniki to może ratować się rysunkiem, i jeżeli projekt jest dopieszczony, bezpieczny, np. nie ma za dużo detalu i nie rozleje się, to to i tak będzie wyglądać dość dobrze. Nie trzeba od razu zaczynać od wielkich prac. Dla mnie „janusze” to osoby wykonujące bardzo słabe technicznie prace, o słabych walorach estetycznych, rysunkowych. Takie, które nie rozwijają się, stoją w miejscu i nie widzą swoich błędów, nie mają pokory w stosunku do siebie i tego, co robią. Myślą i wciskają innym, że są super „artystami”, a nie chcą poświęcać więcej czasu, pieniędzy, siebie, aby się rozwinąć.
A może problem „januszy” tkwi w klientach?
Branża tatuażu bardzo się rozwinęła, technika ciągle idzie do przodu i jakość prac jest naprawdę niesamowita. Dlatego nie rozumiem osób, które idą do kogoś niesprawdzonego i bez mocnego portfolio, bo będzie taniej – a jednocześnie więcej wydają na buty i kosmetyczkę… i to jest paradoks. Ale to ich wybór, ich tatuaż. Być może edukacja i pokazywanie coraz lepszych prac będzie uświadamiać społeczeństwo, że mogą mieć coś lepszego. Tylko pojawia tu się jeszcze kwestia gustu, bo „każda potwora znajdzie swego amatora”, niektórym chyba takie janusze zwyczajnie się podobają i tego nie zmienimy. Ogólnie nie mam z tym problemu – o ile tylko nie trafią do mnie z prośbą o ratunek i poprawę takiego tatuażu (patrz: poprzednie pytanie (śmiech).
Czy jest jakiś artysta, który ma lub miał wpływ na Twój styl?
Na pewno tak, ale nie mam jednej konkretnej osoby, która wpłynęłaby na mój styl, jako taki. Na samym początku idealizowałam kilku tatuatorów. Później, gdy już ich poznałam, zobaczyłam, jak pracują, zobaczyłam, jakie błędy popełniają – zrozumiałam, że każdy z nas jest człowiekiem i ma prawo popełniać błędy. Oczywiście do tej pory jest grupa osób, których prace wpływają na mnie – jednak staram się, aby mój „styl” był mój (śmiech), jeśli wiesz, o co mi chodzi. Na pewno ogromny wpływ, taki bezpośredni, na moją pracę miała Iris Bley, która zaprosiła mnie na mojego pierwszego guest-spota. Zajmuje się ona tatuażem polinezyjskim już długie lata, od 15 ma studio. To tam zrozumiałam, że freehand nie jest magia, to tylko kwestia pokonania blokady w głowie. Poznałam wielu tatuatorów zajmujących się Polinezją, rozwinęłam się. Zobaczyłam, w jaki sposób chciałabym, aby moje studio wyglądało, jaki klimat można stworzyć i jak pracować.