Opole: Małgorzata Bazyli ze studia 4 Piętro
Uwielbiam pracować w kolorze, a najlepiej czuję się w pracach newschool’owych i neotradycyjnych. W takim stylu żaden temat nie jest „głupi”, właściwie im mniej poważne pomysły mają moi klienci tym bardziej mnie to cieszy. Możliwe, że to taki mój powrót do dzieciństwa, do kolorowych kredek i nieskrępowanej kreatywności. Świetnie się bawię przy takich pracach i myślę, że to w efekcie widać.
Skąd pomysł, że zostaniesz tatuażystką?
Rysuję od dziecka, ukończyłam liceum plastyczne w Opolu. Sztuka zawsze była obecna w moim życiu, zawsze istniała w sferze moich zainteresowań. Tak mi się życie potoczyło, że niestety niedane mi było kontynuować nauki na ASP. Musiałam pogodzić się z tym, że moje wykształcenie w tym kierunku zatrzyma się w tym miejscu, z nadzieją, że może kiedyś, za parę lat, uda się to poprawić. Nadal rysowałam, ale już tylko do szuflady albo na fejsbukowego fanpage’a, zarabiałam na życie pracując głównie w handlu. Wszystko się zmieniło, gdy postanowiłam zrobić sobie tatuaż. Umówiłam się do jednego z Opolskich tatuatorów, przyszłam na sesję, zobaczyłam jak ten zawód wygląda i mnie olśniło. Miałam wtedy 29 lat i plułam sobie w brodę, że nie wpadłam na to wcześniej. Wierzę jednak, że wszystko ma swoją przyczynę i tak po prostu musiało być.
Kiedy dokładnie zaczęłaś dziarać?
Rzuciłam, więc moją pracę, wyjechałam do Krakowa na podstawowy kurs tatuażu i zaraz po powrocie w styczniu 2017r. zajmowałam się już tylko tym. Zaczynałam na swoich znajomych w domu, pewnie jak większość z nas. Jestem im bardzo wdzięczna za to zaufanie, jakim mnie obdarzyli na moim nieporadnym początku, przysyłając później do mnie jeszcze swoich znajomych. Wielu z nich nadal jest moimi klientami. Naprawdę miałam ręce pełne roboty, co było bardzo stymulujące i motywujące do rozwoju. Wydzieliłam w mieszkaniu mały osobny pokój tylko na sesje. Na kursie nasłuchałam się o HIVach, żółtaczkach i innych okropieństwach, więc starałam się zachować jak najlepszą higienę stanowiska. Czułam jednak, że praca w domu bardzo mnie męczy. Jestem raczej introwertyczna i odwiedziny obcych, jakby nie było, w moim azylu mocno mnie krępowały. Dlatego w sierpniu 2017r. Przeniosłam działalność do lokalu.
Tatuowanie to dla Ciebie praca czy styl życia?
Myślę, że w tym zawodzie jest trochę trudno oddzielić jedno od drugiego. Moje studio jest moim drugim domem, serio, mogłabym w nim zamieszkać. Czuję się w tej branży bardzo komfortowo i naturalnie, jednocześnie jest to moje hobby. Do tego praca dla samego siebie daje możliwość ustalania własnych warunków i zastosowania własnego klimatu otoczenia. Dzisiejsze czasy wymagają też od nas trochę innego podejścia do promocji usług. Bez „bliskości” z klientem w social mediach byłoby trudno prowadzić taką działalność. To sprawia, że wnikam w moją pracę chcąc nie chcąc i granica między prywatą a profesjonalnym dystansem gdzieś się zaciera. Nie zmienia to faktu, że nie jest to łatwy zarobek (serio, serio) i aby coś w tej branży osiągnąć, trzeba podchodzić do rozwoju poważnie i trochę się napracować.
A jak nie dziarasz to, corobisz?
Jak wspomniałam wyżej jestem typowym introwertykiem, ubóstwiam święty spokój. Nie oznacza to, że nie lubię się bawić, wychodzić i robić te wszystkie społecznie fajne rzeczy (jak konwenty), ale później potrzebuję trochę więcej czasu, aby się zregenerować, więc głównie spędzam czas z moimi bliskimi. Mam 11-letnią córę, starego kocura i młodego beagla o imieniu Sasza i ostatnio to on kradnie najwięcej mojej uwagi, nawet, gdy tego szczerze nie chcę. Kto miał beagla ten wie... Poza tym uwielbiam gry: wideo, planszowe i karciane. Tak mi zostało z dzieciństwa i chyba już z tego nie wyrosnę. Taki ze mnie mały nerdzik.
Zastanawiałaś się kiedyś, kimbyś była, gdybyś nie tatuowała?
Nie, teraz o tym myślę i nie mam pojęcia. Ale lubię zmiany i nowe wyzwania, więc pewnie „coś” bym robiła, na pewno nie zastygłabym w stagnacji. Rutyna mnie wykańcza, praca na etat ze ściśle określonym zakresem obowiązków doprowadziłaby mnie pewnie do depresji. Już teraz po ponad 4,5 roku, jako tatuatorka stwarzam sobie nowe możliwości biznesowe, coś nowego, czemu będę mogła się poświęcić równolegle. Ale nie zapeszajmy.
Jesteś właścicielką studia. Ciężko jest prowadzić własny biznes?
Od strony organizacyjnej – nie. Jeśli ja to ogarniam to każdy ogarnie. Jestem chaotyczna i mam naprawdę kiepską pamięć, za to mój księgowy to prawdziwy skarb, należy mu się medal. Natomiast od strony urzędowej czy finansowej, zwłaszcza w ostatnich miesiącach, nie ma już lekko. Niestety nasze Państwo nie ułatwia przedsiębiorcom życia. Systematycznie dorzuca się nam nowe kłody pod nogi a biorąc pod uwagę obecną sytuację i fakt, że tatuaż jest raczej dobrem luksusowym niż produktem pierwszej potrzeby, istnieje również ryzyko, że ilość klientów będzie spadać.
Jakieś rady dla tych, którzy chcieliby pójść na swoje?
Proponuję najpierw iść na wybory i zmienić władzę. A tak serio, to mogę jedynie przekazać, co zadziałało w moim przypadku, a co niekoniecznie sprawdzi się u innych. Po pierwsze: działać pomimo lęku. Nie ma sensu nieustannie rozkminiać, co się może wydarzyć, co może pójść źle, co jeśli nie wyjdzie... Mam taki ulubiony cytat z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa: „ (…) jak człowiek może czymkolwiek kierować, skoro pozbawiony jest nie tylko możliwości planowania na choćby śmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na tysiąc lat, ale nie może ponadto ręczyć za to, co się z nim samym stanie następnego dnia?”. Trzeba po prostu działać, bać się, (bo strach jest ok), ale działać. Dlatego (po drugie) ja zawsze ustalam sobie bardzo ogólne długofalowe cele, nie planuję szczegółowo. Mam mój główny cel, do którego finalnie dążę gdzieś z tyłu głowy i na to, co mnie prowadzi do tego celu reaguję na bieżąco, całkiem szybko podejmując decyzje. Więc jeśli chcielibyście „pójść na swoje” po prostu to zróbcie, tak jak się wstaje i idzie po chleb do piekarni.
A dla tych, którzy chcieliby spróbować swoich sił w tatuowaniu?
Hmm, i tu będę do bólu szczera, bo to jest poważna sprawa. To nie to samo, co „spróbować swoich sił w lepieniu pierogów”, bo w tym przypadku jak Ci nie wyjdzie, to tego pieroga po prostu wyrzucisz do kosza. Powiem chyba to, co każdy rozsądny tatuator – najpierw upewnij się, że potrafisz rysować, potem przećwicz to w dużych ilościach na sztucznej skórze, następnie poszukaj informacji o zachowaniu higieny w tym zawodzie albo udaj się na kurs organizowany przez tatuatora, aby zobaczyć jak to działa w praktyce, a dopiero potem zabierz się za dziaranie na ludziach i to najlepiej na swoich dobrych znajomych, którzy nie urwą Ci głowy w razie niepowodzenia. Ta praca wiąże się z dużą odpowiedzialnością, ciągłym rozwojem i przede wszystkim jest ściśle i nierozerwalnie związana z umiejętnościami plastycznymi i kreatywnością. Tego się nie przeskoczy. Myślę, że ważne jest również chłodne podejście do krytyki. Mam to ogarnięte do perfekcji i to działa. Jeśli ktoś doświadczony mówi Ci, że coś źle robisz, to tego wysłuchaj i skup się na tym jak to poprawić. Nie bierz osobiście takich uwag, na tym polega nauka by popełniać błędy i je naprawiać. Z krytyki również można wyciągnąć dla siebie dużo dobrego.
Lubisz guest spoty?
Jeszcze na żadnym nie byłam (śmiech).
Konwenty?
Powiem szczerze, że do konwentów podchodzę wyłącznie biznesowo. Jest to bardzo dobra okazja do pokazania siebie, swoich umiejętności i „puszczenia oka” do potencjalnie nowych klientów. Bawić się na takich imprezach niestety nie mam czasu, głównie spędzam je pochylona nad modelem. Ale patrząc od strony klientów - miłośników tatuażu, jest to świetne miejsce na rozeznanie się w rynku, do odkrycia nowych artystów z regionu, o których istnieniu być może wcześniej nie mieli pojęcia, ale także do obycia się z nowymi trendami w tatuażu. Jeśli lubisz się dziarać i chciałabyś/chciałbyś nosić na skórze coś wyjątkowego, to zdecydowanie odwiedzaj takie imprezy nie tylko po to by popatrzeć na show i napić się piwa, ale zbieraj wlepy i wizytówki, oglądaj portfolia i sprawdzaj rynek.
Jakie są największe wady tego „zawodu”?
Zdecydowanie obolałe plecy. Na początku mojej działalności nieustanie towarzyszył mi przytłaczający stres, czułam ogromną odpowiedzialność, bo jakby nie patrzeć jest to ingerencja w ludzkie ciało, czyjeś ciało, pierwszy rok był dla mnie bardzo trudny z tego powodu. Ale z czasem wszystko to ustępuje doświadczeniu, nabiera się większej pewności, co do swoich umiejętności i na tą chwilę oprócz nawracających bóli pleców nic więcej nie przychodzi mi do głowy.
Pamiętasz swój pierwszy raz, gdy wbiłaś igłę w czyjąś skórę?
O rany, o tym wolałabym zapomnieć. Pierwszą osobą, która „podłożyła” mi się pod maszynkę był mój mąż. To było jeszcze zanim pojechałam na kurs do Krakowa. Warunki były spartańskie, rodem z Januszowych memów, kuchenny stół i te sprawy, i w tym wszystkim ja nieporadnie wiercąca mu ten tatuaż w przedramieniu. Trzeba przyznać, że zniósł to bardzo dzielnie. Wtedy jeszcze się nie stresowałam, ale gdy wróciłam z kursu, wiedząc już, ile w trakcie tego dziarania popełniłam błędów, przepraszałam go przez kolejny miesiąc. Ostatecznie tatuaż został przeze mnie poprawiony już wg. sztuki a mąż żyje i ma się świetnie, ale zdecydowanie nie jest to historia, którą powinno się chwalić (śmiech).
A swoją pierwszą maszynkę?
Tak, moje pierwsze maszynki zakupiłam w tzw. zestawie dla początkujących na allegro. Były to dwie cewki wiadomego pochodzenia o zawrotnej łącznej wartości 120 zł. Początkujący artyści - nie kupujcie tego chłamu. Co prawda służyły mi tylko do ćwiczeń na sztucznej skórze, więc na początek spoko, ale wcale nie ułatwiały tej nauki.
Cewka czy rotarka?
Rotarka. Nie jestem typem majsterkowicza-złotej rączki, lubię proste intuicyjnie sprzęty, bo zwyczajnie nie ogarniam tych wymagających więcej uwagi i ustawień. Dla mnie maszynka ma być w obsłudze prosta i niezawodna jak ołówek, bo dla mnie liczy się kreatywna strona tej pracy. Chcę po prostu dziarać, a nie zastanawiać się czy mam dobrze skręconą sprężynę. Poza tym (i tu pewnie oldschool’owcy popukają się w czoło) nie uważam, aby ówczesne rotarki w czymkolwiek ustępowały cewkom (śmiech).
Czym teraz dziarasz?
Obecnie pracuję Injektą Eclipse na skoku 3.2, ale mam też duży sentyment do mojej poprzedniej maszyny: Xion z FK Irons skok 4.0, bardzo uniwersalna maszyna, z powodzeniem robiłam nią wszystko.
Czy preferujesz jakiś styl tatuowania?
Uwielbiam pracować w kolorze, a najlepiej czuję się w pracach newschool’owych i neotradycyjnych. W takim stylu żaden temat nie jest „głupi”, właściwie im mniej poważne pomysły mają moi klienci tym bardziej mnie to cieszy. Możliwe, że to taki mój powrót do dzieciństwa, do kolorowych kredek i nieskrępowanej kreatywności. Świetnie się bawię przy takich pracach i myślę, że to w efekcie widać. A teraz narobię sobie wrogów, bo powiem otwarcie, że nie znoszę realizmu, zwłaszcza czarno-szarego. Sama od niego zaczynałam, bo mi całkiem nieźle wychodzi i zawsze jest na niego popyt. Jednak czułam się wtedy jak rzemieślnik nie jak artysta. To żmudne przekładanie plamy w plamę, cienia w cień, dokładnie tak jak na zdjęciu i nieustannie powtarzające się motywy: wilki, lwy, kompasy, zegary... I tak w kółko. Wspominałam już, że nie lubię rutyny? Moi stali klienci znają już mój sposób pracy nad wzorem, wiedzą, że nie zawsze dostaną gotowy od a do z projekt, bo lubię sobie coś domalować pisakiem, bo kolor nakładam przeważnie z głowy, dokładnie tak, jakbym kolorowała kolorowankę. Myślę, że to ważne, aby pozwolić artystom pracować w swoim trybie, w swoich stylach, w swoich nawykach, bo to jest wyzwalające i nie pozwala znudzić się tą pracą, a to w efekcie daje rozwój i coraz lepsze projekty. Model, w którym to klient szuka artysty pasującego do niego, jest dla mnie bliższy niż sytuacja, w której to artysta ma się dostosować do wymagań klienta. Wtedy to nie jest już sztuka, to jest rzemiosło.
Czy robisz własne projekty i skąd czerpiesz inspirację?
Ostatnio pochłaniają mnie inne przedsięwzięcia, niedotyczące stricte tatuowania, poza tym mam mały zastój twórczy, więc nie tworzę autorskich wzorów „do przygarnięcia”. Mam taką zasadę, że się nie cisnę, jak teraz nie ma weny, to spokojnie czekam, aż przypłynie. Skupiam się na bieżących projektach dla klientów, co nie zmienia faktu, że tworzę dla nich indywidualne tatuaże. Moją inspiracją są właśnie moi klienci, zawsze staram się uważnie wsłuchać w ich potrzeby i oczekiwania, i stworzyć coś, z czego oboje będziemy zadowoleni. Dlatego między innymi moje portfolio może sprawiać wrażenie niespójnego, jakby tworzyło je kilku artystów, ale też, dlatego, że jestem dosyć wszechstronna i nie lubię zamykać się w ramach.
Podejmujesz się coverów lub dziarania na bliznach? Nie jest prosta sztuka…
Faktycznie. Dlatego raczej za covery się nie biorę. Zdarza mi się częściej robić tzw. touch-up. Jest to moim zdaniem bezpieczniejsza forma coverowania starych tatuaży. Czasami wystarczy po prostu coś poprawić i tchnąć w dziarę nowe życie. Jeśli chodzi o blizny, to tak, zdarza mi się je zakrywać, ale raczej te drobne.
Rysunek własnoręczny czy program graficzny/tablet graficzny?
Do projektowania wzorów zdecydowanie tablet, jest bardziej praktyczny. A rysunek własnoręczny wyłącznie dla własnej przyjemności do ramy.
Czy składanie zdjęć w programie graficznym to sztuka? Czy sztuką jest przeniesienie tego na skórę?
To zależy czy jest to faktycznie składanie dwóch (do tego nie swoich) zdjęć do kupy, czy jest to przemyślany kompozycyjnie fotomontaż, z wielu różnych dobrze dopasowanych elementów. Jeśli to drugie, to jest to już digital art. Natomiast, jeśli chodzi o przenoszenie tego na skórę punkt w punkt (w domyśle realistyki) to moim zdaniem, jak już wspomniałam wcześniej jest to rzemiosło nie sztuka. Może być z najwyższej półki, jak najbardziej wartościowe, technicznie doskonałe, ale rzemiosło. Ja chyba ogólnie mam trochę problem z powszechnym nadużywaniem słowa „sztuka”. Myślę, że ważne jest oddzielenie jego pierwotnego znaczenia od wyrażeń typu: „tak pięknie poskładać pranie to jest prawdziwa sztuka”... Rozumiecie, o co mi chodzi? (śmiech).
A co sądzisz o „podrasowywaniu” zdjęć wykonanych tatuaży?
Sądzę, że to raczej ryzykowny zabieg, bo o ile w social mediach to działa i generuje te lajki i zainteresowanie, to, gdy skuszony idealnym tatuażem Klient przyjdzie do Ciebie po takowy to przecież prawda i tak wyjdzie na jaw. Oczywiście, mówimy o sporej ingerencji w zdjęcie. Natomiast ile nieraz trzeba się natrudzić, aby zdjęcie wyglądało faktycznie tak jak tatuaż na żywo, wie tylko sam tatuażysta. Więc „podciąganie” zdjęcia, aby nie było wizualnie gorsze niż tatuaż - tak, „przeciąganie” go, aby był lepszy niż faktycznie jest – ja osobiście wolę traktować moich klientów uczciwie, ale co kto lubi.
Pamiętasz pierwszy tatuaż, który zrobiłaś?
Pierwszy tatuaż na skórze, jaki wykonałam wylądował na mojej własnej nodze, a dokładnie na kostce i mam go do dzisiaj. Jest to mała krucza czaszka z piórami, choć z daleka wygląda trochę jak klaun. Bałam się zaczynać na innych, uznałam, że najpierw przetestuję to trochę na sobie.
Tatuaż, z którego jesteś najbardziej dumna?
Każdy kolejny, który pozwala mi przekroczyć jakąś granicę moich umiejętności. Nie ma takiego jednego, z którego byłabym jakoś szczególnie i wyjątkowo zadowolona, ale co jakiś czas zdarza mi się taka okoliczność zrobienia czegoś bardzo zgodnego ze mną i jednocześnie zupełnie nowego. Gdybym miała opisywać, które z moich prac były tymi przełomowymi i dlaczego, nie starczyłoby tu miejsca (śmiech).
Najdziwniejszy tatuaż, który zrobiłaś?
Moja tolerancja na „dziwne” jest tak wysoka, że trudno mi wybrać jakiś konkret. Narysowałam kiedyś neotradycyjny projekt przedstawiający kobietę na „zjeździe”, krew z nosa, wywrócone oczy, joint w ręce, pacyfka na czole, maki i napis „I always wanted to be hippie”, dla mnie nic szokującego, lubię tą grafikę - wydaje mi się zabawna, mam ją na profilowym mojego prywatnego FB. Zdziwiło mnie natomiast, że jeden z moich kolegów artystów uznał to za „pojebane”. Także, serio, dla mnie żaden tatuaż nie jest dziwny. Ale. Miałam kiedyś klienta, który wymarzył sobie na plecach ogromną swastykę niesioną przez Hitlera z bramą Auschwitz w tle... I to jest proszę Państwa dopiero pojebane i dziwne. Oczywiście stanowczo odmówiłam.
Czy są motywy, których masz już dość lub nie robisz?
W moim przypadku bardziej chodzi o to, w jakim stylu dany motyw miałby być wykonany. Jeśli komuś marzą się spod mojej ręki popularne wzory w czarno szarej realistyce, jak np. wilki w lesie, lasy i góry, kompasy i mapy, lwy i zegary, gołębie i krzyże itd. to może o tym na wstępie zapomnieć. Natomiast, jeśli przyjdziesz do mnie na wilka w neotradzie ucieszę się niezmiernie. Miałam taki okres w mojej karierze, że wilki w lesie robiłam, co trzeci dzień... dramat.
Najdziwniejsza rzecz, jaka Ci się przytrafiła w trakcie tatuowania?
Szanuję moich klientów, więc nie odpowiem (śmiecj). Poza tym, mało, co wydaje mi się dziwne.
Czy jakieś szczególne zachowania u Klientów Cię irytują?
Och, trochę ich jest, ale na szczęście rzadko do nich dochodzi. Najbardziej irytuje mnie jednak brak zaufania do moich umiejętności i co się z tym wiąże w takich przypadkach, że „klient wie lepiej” a jak nie wie, to od tatuażysty wie to lepiej jego żona/dziewczyna/czy kumpel. Nie mogę tego pojąć, naprawdę, w czasach, gdy wszystko jest na widoku, nic się nie ukryje i każdy udostępnia swoje portfolio. Jeżeli wybrałeś swojego artystę, bo podobają się Ci się jego prace, bo zajmuje się tym zawodowo, dzień w dzień, przez x lat i ma w tym doświadczenie i odpowiednie predyspozycje by wiedzieć jak ten tatuaż wykonać, to, dlaczego uważasz, że Twoja ciocia, na co dzień pracująca w biurze wie lepiej jak to zrobić, aby było ładnie? Kolejną sprawą, która budzi moje zażenowanie, jest nieoczekiwane zdziwienie, że tatuaż boli. Jak jeszcze boli i Klient to dzielnie znosi, bo wie, po co przyszedł, to graty i ukłony. Ale jeśli przyszedłeś/łaś po tatuaż i zachowujesz się jakbym Cię do tego zmusiła grożąc bronią, wyrywasz się, krzyczysz i pytasz, co 5 minut „ile jeszcze” to to już nie jest ok. I nie chodzi w tym wszystkim o mnie, bo ja zrobię i zapomnę, ale takie zachowanie odbija się później na wykonaniu. Ciężko jest pociągnąć równą linię czy wbić soczyście kolor, gdy skóra ucieka Ci spod igły i rozprasza Cię czyjś krzyk.
„Janusze tatuażu” to?
Byłabym hipokrytką, gdybym powiedziała, że wszyscy początkujący tatuażyści pracujący w domu to Janusze. Uważam, że jeśli klient jest świadomy tego, że dziara go świeżak i coś może pójść nie tak, przyklepie projekt i godzi się na to, to nikomu nic do tego. Każdy ze swoim ciałem może robić, co uważa. A rozwój wymaga popełniania błędów. Moim zdaniem, Januszami należy raczej nazwać tatuażystów „z przypadku”. Takich, którzy nigdy nie mieli w rękach ołówka, a słysząc „Alfons Mucha” pytają czy to postać z kreskówki. Nawet, jeśli ktoś, kto nie ma odpowiedniej edukacji w tym kierunku, ale ma ogólne wyczucie estetyki jest w stanie zauważyć, że coś w ich pracach jest nie tak. To są takie oczywiste braki w kompozycji, proporcjach, bryle czy przestrzeni, nie wspominając o wykonaniu. I faktycznie jest takie zjawisko ostatnio, że zawód tatuażysty stał się atrakcyjny pod wieloma względami, finansowo i prestiżowo, wielu ludziom wydaje się to takie cool i chcą dziarać, ale nie dostrzegają tego, że nam tatuażystom tak naprawdę bliżej jest właśnie do tego Alfonsa Muchy niż Micka Jaggera.
Czy jest jakiś artysta, który ma lub miał wpływ na Twój styl?
Obserwuję wielu świetnych artystów, nie tylko z branży tatuażu, głównie takich, z którymi czuję jakiś flow, albo po prostu podziwiam ich umiejętności. Często analizuję ich prace, podglądam rozwiązania i tak się uczę. Patrzę np. „O łał, jak fajnie ten kolorowy kontur gra w tym newschool’u, spróbuję tak zrobić w mojej pracy” i tak robię. Więc można by powiedzieć, że każdy z nich miał w tym swój mały wkład. Natomiast na moje ogólne wyczucie estetyki, duży wpływ mieli artyści secesyjni i symbolizmu. Uwielbiam np. Wyspiańskiego, nie tylko za obrazy, ale za pozostałe dzieła i ducha, który jest mi bardzo bliski. Podobnie mam z Malczewskim, czuję się z ich dziełami bardzo „sprzężona”. Wydaje m się, że ogólnie warto poszerzać horyzonty, chodzić na wystawy, obserwować lepszych od siebie i wyciągać z tego jak najwięcej. Nie tylko w świecie tatuażu, ale ogólnie - sztuki.