Warszawa: Hubert Daniluk z Liho Tattoo
Dość dobrze czuję się w akwareli/watercolorze. Najchętniej walczę właśnie w ten sposób z plagą coverów. Myślę, że to świetny styl do zakrycia czegoś niechcianego, tak żeby nie była to przygnębiająca plama, ale coś pozytywnego i cieszącego oko. W pewnej formie jest mi bliski realizm, ale nie w klasyczny sposób, bo to z reguły nuda. Łączenie watercoloru z realizmem to jest to, w co idę na pełnej bulwie.
Skąd pomysł, że zostaniesz tatuażystą?
Sam pomysł powstał w czasach, gdy traciłem życie w pracy, która mnie przestała interesować. Kiedy nie było co robić, brudziło się kartki różnymi głupotami. Widząc to jeden z kumpli rzucił „a może spróbowałbyś swoich sił w tatuażu?”. Ja z natury jestem ostrożny i nie widziałem się w czymś tak poważnym…ale ziarnko zostało zasiane i po 2 miesiącach kupiłem swój pierwszy w pełni „profesjonalny” chiński zestaw małego partacza (śmiech). Nadmienię, że mój poziom niewiedzy był tak skandalicznie-patologiczny, że nie potrafiłem przykręcić rury do gryfu, a tym bardziej domyślić się, jak to złożyć do kupy żeby działało.



Jak długo tatuujesz i ile tatuaży możesz mieć na koncie?
Pierwsze próby były w 2008 roku. Mówię o próbach, bo szarpnięcie się w domowych pieleszach na jakiegoś biedaka raz na 2 miesiące nie można nazwać tatuowaniem. Tak obiektywnie można uznać, że zawodowo zajmuję się tym od ok. 5 lat. Przez parę lat wraz ze wspólnikiem łączyliśmy prowadzenie studia wraz z „normalną” pracą. Ten czas wspominam z nostalgią, ale w moim przypadku ostrożność była zbyt duża i przeciągnąłem odcięcie pępowiny od chujowej stabilizacji. Trochę tego żałowałem, ale krótko. W końcu wyrzucili mnie z roboty i chwała im za to (śmiech).


Pamiętasz swoją pierwszą maszynkę?
Jak przez mgłę pamiętam jakąś samoróbkę. Wycyganiłem ją od majstra, który rozdziewiczył mnie w kwestii tatuażu na kanapie w kamienicy na Warszawskiej Ochocie. Brak świadomości i zaufanie do koleżanki, która mnie tam wysłała jest dla mnie teraz nie do pojęcia. Wyparzona struna, mokry ręcznik i moje wykosztowanie w postaci 50 zł oraz tuszu kreślarskiego „perła”, to wszystko, co zapamiętałem. Późniejsze maszyny, które wpadły w moje ręce rozdałem, gdy zaczęły zalegać pamiętając, że mi wielokrotnie pomagano to i ja pomagałem tym, którzy w moich oczach na taką pomoc zasługiwali (śmiech).
Czym teraz dziarasz?
W chwili obecnej używam Cheyenn’ów – Pena i Thundera. Nikomu nie trzeba przedstawiać tej marki. Solidność i niezawodność.



Czy maszynki rotacyjne według Ciebie zrewolucjonizowały współczesną sztukę tatuażu?
Ja sam, używając tego typu maszyn, doceniam ich zalety. Moc, lekkość, precyzję, stosunkową niezawodność oraz prostotę. Dla mnie osobiście to sprawa bez dyskusji, bo ja jestem leniwy i wygodny. Maszyny w tej kwestii sprawdzają się idealnie, bo jakby to nie zabrzmiało są to zabawki dla technicznych idiotów. Doceniam i szanuje majstrów pracujących na cewkach. Ta chęć i potrzeba poznania każdego elementu oraz nieustanne ustawianie i przestawianie – szacuneczek. Ja do maszynek podchodzę praktycznie – jak do samochodu – to ma jechać. Nie muszę być mechanikiem, żeby się nim sprawnie poruszać (śmiech). Takich wygodnych jest coraz więcej, więc popularność rośnie. To, że ktoś inny może mieć inne powody używania rotarek, to też oddzielny temat.



Ważna jest dobra maszyna czy talent?
Odpowiedz jest oczywista, talent. Chociaż jedno nie wyklucza drugiego, a wręcz prowokuję do symbiozy. Bo, np. poruszając się plastikowym trabantem dojedziemy do celu tak jak mercedesem, ale co to za jazda – szkoda zdrowia, nerwów, nie mówiąc już o czasie (śmiech).



Jak osiągnąć taki wysoki poziom jak Twój?
Pytanie w formie komplementu… Ja kompletnie nie umiem przyjmować komplementów. Tym bardziej, że nie uważam swojego warsztatu za zbyt rozwinięty. Robię, co mogę na sesjach, ale nie zaszkodziłoby szerzej zainteresować się innymi dziedzinami lub innymi formami ekspresji poza rysunkiem. Ciągle myślę, że jeszcze sam sobie pokażę, na co mnie stać (śmiech).



Czy preferujesz jakiś styl tatuowania?
Podobno jak ktoś jest od wszystkiego, to jest od niczego. Coś w tym jest. Chociaż są majstry z tak szerokim wachlarzem możliwości, że imponujące jest, kiedy robią zawieruchę tuż przed twarzą, zaskakując świetnym pracami w różnej stylistyce. Zazdroszczę trochę (śmiech), ale tylko trochę. Ja dość dobrze czuję się w akwareli/watercolorze. Najchętniej walczę właśnie w ten sposób z plagą coverów. Myślę, że to świetny styl do zakrycia czegoś niechcianego, tak żeby nie była to przygnębiająca plama, ale coś pozytywnego i cieszącego oko. W pewnej formie jest mi bliski realizm, ale nie w klasyczny sposób, bo to z reguły nuda. Łączenie watercoloru z realizmem to jest to, w co idę na pełnej bulwie (śmiech).



Czy robisz własne projekty?
Z potrzeby i zamiłowania. Od zawsze dążyłem do prac na autorskich projektach. Nawet wtedy, gdy trzeba było robić (prawie) wszystko, ciesząc się, że jest, co robić. To małymi krokami i ciągłą pracą kierowałem się ku celowi, jakim jest własna twórczość. Najchętniej projektuje bez zamówienia. Nie mając nic narzuconego. Robię jak chcę i co chcę. O dziwo ludziom się to podoba, więc wszyscy są zadowoleni. Uwielbiam też prace bez projektu. Dość mocny nacisk kładę na freehand, głównie w kwestii coverów i kolorów. Po prostu uwielbiam jak pacjent chce coś ode mnie, bo podoba mu się mój styl i mi zaufa. Mam wolna rękę, ma być ładnie i jest. Wtedy satysfakcja jest obustronna. Chociaż – jak kiedyś powiedział jeden tatuator – „raz się spełniam, a raz pracuję” i to tyle w temacie.
Pamiętasz pierwszy tatuaż, który zrobiłeś?
Oczywiście! Był to jeden z dwóch popełnionych na sobie tatuaży. Żółta buźka na nadgarstku, która uśmiecha się do mnie do dnia dzisiejszego, przypominając mi o dobrych rzeczach. Buźka ta stała się moim logiem (śmiech).



Najdziwniejszy tatuaż, który robiłeś?
Może nie dziwny, a w dziwnych okolicznościach. Raz, na gorącą prośbę kumpla tatuowałem „klienta”, powiedzieć pijanego, to jak nic nie powiedzieć…no zrobiony był jak po tygodniowym tournee po polskich weselach. Okazało się, że to jego brat czy kuzyn. On był zdeterminowany, a ja po pracy. Sytuacja była na tyle poważna, że tatuowałem imię żeńskie na karku, w ramach przeprosin ówczesnego mego pacjenta, który w ten sposób chciał okazać skruchę żonie. Dziwność tego zadania polegała na tym, że „klient” by na tyle niestabilny horyzontalnie, że ciągle gibał się do tyłu tak zamaszyście, że chcąc pracować, przejmowałem tę ok. 100 kg masę kochającego męża na klatkę, odpychałem i w tym czasie, kiedy walczył z grawitacją ja miałem czas trochę potatuować (śmiech). Wracał do stanu wyjściowego…i tak w liczbie powtórzeń, których nie jestem w stanie ogarnąć umysłem skończyliśmy owe dzieło. Nigdy go więcej nie spotkałem, ale kumpel mówił, że dobrze się wygoiło…nie wierzę mu do tej pory (śmiech).



Najdziwniejsza rzecz jaka Ci się przytrafiła w trakcie tatuowania?
Pomijając przypadek z poprzedniego pytania… raz podczas sesji przyszedł taki przeciętny koleś. Po krótkiej wymianie zdań, w których musiało mu coś nie pasować. Rzucił do mnie spokojne i w tym groźne „zabiję cię”. Na moje dość oczywiste w tej sytuacji pytanie – „za co?”. Odpowiedział wylewnym i zapewne zgodnym ze swoim stanem psychicznym „za jajco”. Nie powiem… rura mi zmiękła, bo umiejscowienie studia na poziomie -1, między zakładem rzeźnicko-stomatologicznym, a ówcześnie legalnymi automatami sprawiał, że mieliśmy do czynienia z całym przekrojem społeczeństwa. Tak, więc i naćpany świr mógł się trafić. Po niezręcznej cieszy, trwającej w mojej głowie ok. 3 lat, a w rzeczywistości 2 minuty nasz sympatyczny gość wreszcie porwał ze stołu 3 papierosy i oddalił się…zapewne w stronę zachodzącego słońca. Ot, dzień jak co dzień (śmiech). Trochę przedłużę, ale do niecodzienności też należało – i nie mogę o tym nie wspomnieć przy okazji takiego wydarzenia jak wywiad i pytania o nieoczywiste dni – to, że podczas jednej standardowej sesji udało mi się znaleźć właścicielkę dla bezdomnego psa. Psa przygarnęliśmy w lutowy, mroźny poranek i mieszkał z nami przez ok. miesiąc. W końcu jednak nadszedł dzień, kiedy musieliśmy oddać go do schroniska, bo nie udało się znaleźć nowego właściciela. Los chciał, że tego dnia na sesji była przesympatyczna Kinga, która do Warszawy przyjechała zza Krakowa. Po paru godzinach rozmów o różnościach, otworzyła serce na tego schorowanego, 10 letniego kundla i wzięła psa od obcego chłopa. Tego dnia stał się cud – wierzcie mi na słowo – to był dzień tak bogaty we wszystkie odcienie emocji i kumulacja energii, że ja nie pamiętam jak zrobiłem ten tatuaż, podobno nawet ładny (śmiech).



Są motywy, których masz dość lub których nie robisz?
Ja jestem dość przekorny i nie lubię iść w oczywistości. Drażni mnie moda na hurtowe wręcz zalewanie galerii motywami popularnych aktualnie filmów, produkcji, gier, itd. Kiedy wychodzi jakiś film z Batmanem, to do porzygu jest Jokerów z małymi, przy odrobinie szczęścia, różnicami w wykonaniu. Jak wyszło Star Wars, to oddziały szturmowców szły równo na wszystkie fora o tatuażach – co cover to Vader itd. Wymieniać można bez końca. Co parę miesięcy jest inny trend. Ogólnie nie mam nic do motywów. Każdy robi co chce, ale ja nie muszę dokładać swojej cegiełki, która nic nie wniesie poza kwotą dniówki do domowego budżetu. Niby była mowa o spełnianiu i o pracy, ale ja uważam, że można to połączyć, a idąc nurtem to w dużej mierze można robić cokolwiek. Co do nielubianych motywów, to nie w będę wspominał oczywistości, jakimi są tribale, będące reliktami przeszłości jak i gigantyczny, wręcz przerażająco akceptowany problem z wykonywaniem kopi. Ilości pytań o możliwość realizacji znalezionych „projektów”, które okazują się w 99% popularnymi tatuażami mnie osobiście sakramencko drażni. Skala ignorancji, braku świadomości oraz zwykłej bezczelności jest tym, co w tym zawodzi przeszkadza mi najbardziej. Walka z wiatrakami może zmęczyć najdzielniejszego rycerza (śmiech).



Tatuaż z którego jesteś najbardziej dumny?
Nie ma takowego, bo ja nie jestem malarzem czy rzeźbiarzem. Jestem tatuatorem. Ode mnie zależy dużo, ale nie wszystko. Jestem najbardziej dumy z ludzi, którzy poważnie podchodzą do mojej pracy. Angażują się w nasz wspólny wysiłek, jakim jest dobra praca. Jestem szczęśliwy, kiedy ktoś przychodzi pokazać się po wygojeniu, a tatuaż aż błyszczy dobrze zadbany, nieopalany, smarowany czasem golony, bo żal zasłaniać włosami. To są momenty, które zwracają nasz wkład. Wspaniale jest również, kiedy ktoś mówi, że widział moją pracę na mieście. Nie znał jej, ale poznał, że jest moja. To wzruszające, bo wyróżnić sie na tle tylu wspaniałych artystów, to wielka przyjemność. Tatuaże to już codzienność. Mamy szerokie porównanie, więc jak ktoś mówi mi, że moje są charakterystyczne, to jestem dumy z każdego z osobna. Myślę wtedy, że obrana dawno temu droga przynosi efekty, że upór, który pozwala iść pod prąd wygody i szybkiego zysku procentuje i daje znacznie więcej. Daje satysfakcje, która może objawiać się w przeróżny sposób.
Czy jest tatuator, którego szczególnie podziwiasz?
Nie będę oryginalny i powiem, iż wybór jest tak szeroki, że postawienie kogoś na pudle jest niemożliwy. Dodam tylko, że polscy artyści tatuażu, to najwyższa półka. A jakbym miał podać jedna osobę, która podziwiam, to Zdzisław Beksiński…jaki to byłby ogień, gdyby tatuował (śmiech).


