Wrocław: Bartek Kos z Kos Tattoo

Preferuję tylko styl tradycyjny. W jego ramach zawiera się zarówno american traditional jak i tatuaż japoński. Jeśli chodzi o tatuowanie to te dwa odłamy definiują moją drogę - obecną i przyszłą. Nie ma dla mnie znaczenia czy tatuuję w kolorze czy w szarościach. W jednym i drugim czuję się dobrze, mimo że w moim portfolio zdecydowana przewaga widnieje po stronie koloru.

Skąd pomysł, że zostaniesz tatuażystą?

Dokładnie nie pamiętam tego momentu, kiedy zainteresowałem się tatuażem. To nie jest historia z gatunku „olśniło mnie i teraz będę tatuatorem” albo „rysowałem od dziecka, więc taka kolej rzeczy”. Miejscowość, z której pochodzę to miejsce, gdzie tatuaż nie był zbyt popularny. Kiedy zaczynałem się w to bawić, nie miałem skąd zaczerpnąć wiedzy. Pamiętam jednak, że czytałem wszelkie fora internetowe, polskie i zagraniczne - głownie amerykańskie m.in. Guy’a Aitchisona, Mike’a DeVries, Nicka Baxtera, w celu uzyskania odpowiedzi na nurtujące mnie pytania w dziedzinie tatuażu. A byłem naprawdę głodny wiedzy (śmiech). Interesowało mnie, jakich igieł używać do koloru, a jakich do cieniowania. Jak ten kolor blendować, aby nie ranić skóry. Można powiedzieć, że jak na kogoś, kto dopiero zaczynał tatuować, miałem całkiem niezłe przygotowanie teoretyczne. Później, jak już rozpocząłem przygodę z tatuowaniem, zainteresowałem się mocno budową maszyn.  Moją biblią stał się wtedy Eikon Magazine - na prawdę duża dawka wiedzy technicznej. To właśnie dzięki niemu poznałem podstawy działania maszynek cewkowych, a potem wszystkie te ustawienia, o których przeczytałem w magazynie, testowałem w realu. Rozkręcanie i skręcanie maszyny to był u mnie chleb powszedni, ale dzięki temu w krótkim czasie całkiem nieźle ogarniałem temat. Takie podejście do tematu bardzo się opłaciło i wiele razy ratowało mi później dupę w kryzysowych sytuacjach. Pęknięte sprężyny na konwencji w Paryżu w trakcie dziarania? No problem. 15 minut i po kłopocie.

Kiedy dokładnie zacząłeś dziarać?

Chyba jakoś 13 lat temu. Nie będzie to zaskoczeniem, jeśli powiem, że zaczynałem w domu. Po zakupie maszynki zgłosiło się do mnie kilku ryzykantów, za co ukłony w ich stronę. Pierwszemu wytatuowałem imię jego ówczesnej dziewczyny - po 2 miesiącach miało już znaczenie sentymentalne. Drugiemu klasycznie tribala - siedzi do dziś. Trzeciemu jakiś napis na łydce. Potem był jakiś smok na łopatce. Niestety pomiędzy tatuażami mijały tygodnie, więc czułem, że daleko tym okrętem nie dopłynę. Wtedy już studiowałem w Krakowie, więc postanowiłem pochodzić po studiach i popytać o praktyki, aż w końcu się załapałem.  I tak się to zaczęło na poważnie.

Tatuowanie to dla Ciebie praca czy styl życia?

Styl życia… Szczerze mówiąc, to irytuje mnie zlepek tych dwóch słów w kontekście tatuażu. Dla mnie to praca, którą kocham i szanuję za to, że daje mi poczucie wolności, zmusza mnie do kreatywności, relaksuje i poszerza światopogląd, dzięki tym wszystkim fantastycznym ludziom, których poznaję w trakcie tatuowania. Ale wiecie jak to jest – praca to obecnie termin pejoratywny, przynajmniej ja mam takie wrażenie. Chodzenie do pracy to katorga dla wielu. Część chciałaby tylko leżeć i pachnieć, a strumień pieniędzy lałby się z nieba. Tym bardziej, że w mediach społecznościowych taki wzorzec się obecnie promuje. Życie w luksusie, podróżowanie, drogie samochody, wille z basenem. I nie mówię, że to jest złe, tylko wszystkie te rzeczy zdobywa się ciężka pracą, umysłową bądź fizyczną. Dlatego cały ten „lajfstajl”, który fałszuje rzeczywistość w wielu aspektach, trochę mnie drażni. Prawdziwe tatuowanie to siedzenie godzinami z klientem, często w niewygodnej pozycji. To pot i łzy. To problemy zdrowotne na wielu płaszczyznach, jeśli się o siebie nie dba. To obowiązek pracy po pracy, czyli przygotowywanie projektów. I w końcu ciągłe studiowanie aspektów technicznych i artystycznych tego rzemiosła, jeśli chce się podnosić poprzeczkę.

A jak nie dziarasz to, co robisz?

O Boziu... Sporo tego, a dobra to zdecydowanie za mało, na wszystko, co mnie interesuje. Rano przed wyjściem do pracy zazwyczaj sprawdzam wykresy giełdowe i szukam okazji inwestycyjnych. Cały czas się tego uczę, popełniam błędy, ale zauważam progres - przestałem tracić. Z resztą obserwowanie rynku bardzo poszerzyło moją wiedzę geopolityczną o tym, co się dzieje na świecie i o mechanizmach nim rządzących. Ponadto dzięki temu bardzo poprawił się mój „money management” (śmiech). Jeśli nie giełda, to robię sobie muzykę do szuflady. Gram od dziecka na instrumentach klawiszowych, więc bardzo mi się to przydaje przy amatorskiej produkcji muzyki. Jest to bardzo ważna część mojego życia. Trzyma mnie, podobnie jak tatuowanie, w ryzach. W obydwu kwestiach jestem bardzo zdyscyplinowany i jeśli np. zacząłem jakiś nowy kawałek, to muszę go skończyć albo doprowadzić do przyzwoitego poziomu za wszelką cenę. Nawet, jeśli będzie trzecia w nocy, a ja przysypiam na siedząco przy klawiszach, co zdarzało się nie raz. Ci, co produkują muzykę, wiedzą, o co chodzi (śmiech). Nie wyobrażam sobie życia bez tego. Jeśli trzeba rozładować negatywne emocje, to odpalam gitarę elektryczną i gram sobie proste szatańskie riffy przy akompaniamencie wcześniej przygotowanej pętli perkusyjnej, wszystko oczywiście w słuchawkach. Ewentualnie pomacham kettlem, choć ostatnio z tym dość słabo, bo siłownie i kluby fitness zamknięte. W weekendy zazwyczaj zgłębiam tajniki golfa lub jeżdżę na motorze. Ostatnio właśnie choruję na jakieś hard enduro. W zimie obowiązkowo deseczka, ale po odpowiednie rozgrzewce, bo stawy mają się już trochę gorzej (śmiech).

Zastanawiałeś się kiedyś, kim byś był, gdybyś nie tatuował?

Podobno mam wiele talentów, tak powiadają niektórzy. Myślę, że każdy z nich mógłbym popchnąć w takim kierunku, aby stał się moim zawodem. Jestem perfekcjonistą i wszystko, za co się zabieram, chcę robić najlepiej jak umiem. Czasem mam wrażenie, że to przekleństwo, bo przez to nie potrafię odpoczywać. A wracając do tematu, to od dziecka chodziłem własnym ścieżkami, a do tego miałem wielką swobodę wyboru. Nigdy nie narzucano mi, że mam być lekarzem albo prawnikiem albo kimś jeszcze. Jak chciałem się uczyć grać na pianinie, to mama zapisała mnie do ogniska muzycznego w szkole muzycznej. Jak powiedziałem, że chcę się uczyć angielskiego, to zapisała mnie na dodatkowe lekcje. A jak powiedziałem, że chcę studiować astronomię, to ją po prostu studiowałem. Nie robiłem nigdy czegoś, co chcieliby robić rodzice. Wszystkie inicjatywy wychodziły praktycznie ode mnie. Dzięki temu nauczyłem się nie nakładać sobie nigdy żadnych ograniczeń, co do tego, co powinienem robić w życiu. Robię po prostu to, co chcę robić, a nie to, co muszę. I za to jestem wdzięczny każdego dnia.

Lubisz guest spoty?

Ostatnimi czasy poświęciłem się pracy we własnym studio i odpuściłem wyjazdy. Z resztą obecna sytuacja na świecie znacząco to utrudnia (covid-19). Niemniej jednak wcześniej trochę jeździłem i na pewno wiele pożytecznego z tego wyciągnąłem. Podróżowanie samo w sobie niesie wiele korzyści. Przede wszystkim opuszczasz swoją strefę komfortu, a to już wiele. Obcujesz z innymi kulturami, co pozwala ci budować światopogląd o wiele szerszy niż to, co zobaczyłeś w mediach lub o czym przeczytałeś. Przez to mniej oceniasz, a więcej rozumiesz. Ponadto możesz obserwować życie zwykłych ludzi w innych częściach świata i być może dzięki temu docenisz bardziej to, co masz. W zasadzie same plusy. Choć nie wiem, czy dałbym radę żyć cały czas na walizkach jak niektórzy tatuatorzy, bo lubię mieć swoje miejsce, gdzie mogę wrócić i poprzebywać.  Ale może to tylko kwestia przyzwyczajenia.

A konwenty?

Nie jestem zbytnio ich fanem. Za mało przestrzeni jak dla mnie do tatuowania, zawijasz się we własne kable i przewracasz wszystko. Przynajmniej ja tak mam… Aaa i nie można niczego znaleźć na stanowisku, a „przysiągłbym, że jeszcze przed chwilą tam było” (śmiech). To moja definicja konwencji. Z pozytywów to zdecydowanie spotkanie z większością wyjadaczy z branży i możliwość nauczenia lub dowiedzenia się czegoś nowego. To niepodważalna zaleta. No i rozmowy o życiu przy piwie po całym dniu tatuowania.

Jakie są największe wady tego „zawodu”?

Hmm… wg. mnie zdrowotne. Nie ma, co ukrywać, że tatuowanie to w dużej mierze praca fizyczna, a co za tym idzie nadwyręża nasz organizm. Może to brzmi błaho, ale widzę, w jakich pozycjach ludzie pracują. Wystarczy przejść się po konwencji i poobserwować.  „Garb” rośnie, co trzeciej osobie. Nie dziwi, więc fakt, że problemy z kręgosłupem to norma w tym zawodzie. Sam się z tym borykałem kilka lat wstecz, więc wiem, co to oznacza. Wtedy pomógł basen. Wtedy zrozumiałem też, że jeśli sam nie zacznę temu przeciwdziałać, to problem będzie się pogłębiał. Zacząłem, więc ćwiczyć z obciążeniem. Wszystko po to, żeby wzmocnić mięśnie, które ten kręgosłup podtrzymują, zwłaszcza korpus. Póki, co nie narzekam, odpukać. Zabawne jest jednak to, że w międzyczasie pojawiły się inne problemy. Moje prawe ucho zaczęło wyodrębniać z dźwięku brzęczenia maszynki (a posiadam bardzo głośne) irytujące pasmo, które przeszywa Cię niczym za głęboko wsadzony patyczek do ucha. Temu też przeciwdziałam, zatykając ucho stoperem. Mamy ich w studio całe mnóstwo i czasem proponuję je nawet klientom. Podobno można od tego lekko ogłuchnąć na jedno ucho (śmiech). Z innych schorzeń, na które skarżą się koledzy i koleżanki po fachu, to na pewno problemy z nadgarstkami, łokieć tenisisty, barki no i oczy, o które warto dbać najbardziej. Dlatego pamiętajcie o aktywności fizycznej i dobrym oświetleniu w czasie pracy, bo to również dłuższa aktywność zawodowa.

Jesteś właścicielem studia. Ciężko jest prowadzić własny biznes?

Lekko nie jest (śmiech). Na szczęście lubię dużo pracować, więc nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Szybko przestawiłem się na tryb przedsiębiorcy i bardzo mi to pasuje, mimo że obowiązków mam dwa razy więcej. Obchodziliśmy w tym roku 4 urodziny studia i z perspektywy czasu widzę różnicę totalną między tym, co było na początku, a tym, co jest teraz. Przewinęło się mnóstwo świetnych osób, które udało mi się zarazić tatuowaniem. Część została, część odeszła, ale na pewno zdecydowana większość rozwija się, i to w zastraszającym tempie. Bardzo mnie to cieszy. Ale trzeba pamiętać, że studio to kolektyw wielu osób, nie tylko tatuatorów. Są przecież menadżerowie, piercerzy, osoby dbające o porządek. Każda z nich zostawia cząstkę siebie. I jednocześnie każda z nich jest cząstką tego wszystkiego, za co im dziękuje.  Bez ich udziału prowadzenie studia byłoby o wiele trudniejsze.

Jakieś rady dla tych, którzy chcieliby pójść na swoje?

Jeśli masz za sobą kilka lat przepracowanych w dobrym studio, z podkreśleniem na „dobry” i nauczyłeś się zasad jego funkcjonowania to spróbuj. Jeśli nie wyjdzie, zawsze możesz wrócić, o ile nie spaliłeś mostów. Jeśli zaś tylko zimno kalkulujesz i liczysz w głowie zyski, to powiem tak: „Good luck!’’.

Pamiętasz swój pierwszy raz, gdy wbiłeś igłę w czyjąś skórę?

Trudno nie pamiętać, skoro nie widziałem nawet, że będę tatuować. Pojechałem do pewnego studia w sąsiednim mieście - chyba w poszukiwaniu praktyk, ale tego nie jestem pewny. Na miejscu zastałem tatuatora, haratającego klientowi tył łydki. Ówczesny klasyk (ok.12 -13 lat temu) – pająk 3D. I wtedy tatuażysta do mnie powiedział: „chodź spróbujesz”. Obleciał mnie zimny pot, bo przyjechałem tylko popatrzeć. Klient słysząc to, też delikatnie się spocił. Nogi mu chyba też trochę zmiękły. W zasadzie noga, bo stał na jednej, a drugą miał zgiętą w kolanie i położoną piszczelem na krześle. Tak… tak się kiedyś tatuowało (śmiech). Choć czasami na obecnych konwencjach widziałem dużo lepsze wygibasy. Ale wracając do pająka 3D (pewnie po zagojeniu był wypukły, więc kategoria się zgadza), to podszedłem do klienta, założyłem rękawiczki, chwyciłem za maszynę… i dorobiłem pająkowi kawałek nogi. Kontur był tak krzywy i poszarpany, że bardziej przypominała jakaś gałąź, ale na szczęście obok mnie siedział ówczesny tatuator i uspokoił klienta, że to się poprawi (śmiech).

Pamiętasz swoją pierwszą maszynkę?

Nigdy nie używałem jakichś samoróbek. Byłem z tej fali tatuatorów, co miała już całkiem niezły dostęp do sprzętu. Skorzystałem, więc z tego przywileju i zakupiłem nowego, srebrem błyszczącego basica za 250 zł. W ciągu pierwszego miesiąca od zakupu, w trakcie nauki zdążyłem zrobić sobie nim kilka ładnych blizn na swojej łydce, próbując wbić biały tusz chyba na 5 voltach przez minutę w jednym miejscu (śmiech). Potem maszynę stuningowałem i służyła mi wiernie przez kolejne dwa lata. Później rozebrałem ją prawdopodobnie na części. Dalszej historii nie pamiętam.

Cewka czy rotarka?

Team: cewki od zawsze (śmiech).. Używałem pojedynczych rotarek, ale takich, które przypominały jeszcze maszynki do tatuażu. Całkiem dobrze mi służyły. Ale ostatecznie i tak wracałem do głośno terkoczących traktorków. Dlaczego? Bo lubię i umiem nimi tatuować. To najlepsza odpowiedź. Inne argumenty to niezawodność i przyzwoita cena. A ponadto, wchodząc do studia tatuażu, miło słyszeć jakieś brzęczenie. Przynajmniej wiesz, że nie pomyliłeś wejść i nie trafiłeś do dentysty albo gabinetu kosmetycznego. A uwierz mi, że nawet niektórym tatuatorom to przeszkadza. I to pozostawię bez komentarza (śmiech).

Czym teraz dziarasz?

Obecnie mam z siedem maszyn. Ale, na co dzień, niezmiennie od lat, używam trzech. Standardowo do linii HM Dietzel Powerliner. Przez 8 lat użytkowania tylko raz zmieniałem w niej sprężynę i to tyle, jeśli chodzi o „awarie”. Sprzęt niezawodny. Nie wiem jak obecne egzemplarze, ale mi się poszczęściło. Cienkie linie to Seth Ciferri Fastback Liner. W zasadzie to sam go złożyłem, bo posiadałem tylko ramę. Ale, że żyjemy w dobie Internetu, to zamówienie reszty części nie stanowiło żadnego problemu. Potem wystarczyło to poskładać to kupy i za śmieszną cenę otrzymałem sprzęt z najwyższej półki. Jeśli chodzi o kolory, to postawiłem na Soba Clipper i również się opłaciło. I mimo ,że to właśnie ta maszyna, która generuje przeszywającą prawe ucho częstotliwość, opisaną kilka punktów wcześniej, to nie wyobrażam sobie pracy bez jej użycia.

Czy preferujesz jakiś styl tatuowania?

Preferuję tylko styl tradycyjny. W jego ramach zawiera się zarówno american traditional jak i tatuaż japoński. Jeśli chodzi o tatuowanie to te dwa odłamy definiują moją drogę - obecną i przyszłą. Nie ma dla mnie znaczenia czy tatuuję w kolorze czy w szarościach. W jednym i drugim czuję się dobrze, mimo że w moim portfolio zdecydowana przewaga widnieje po stronie koloru. Najważniejsze jest to, żeby wykonany przeze mnie tatuaż wyglądał dobrze nie tylko po zrobieniu, ale również za 5 lub 10 lat. A moim przepisem na to jest przede wszystkim porządny kontur. Mistrzowie tatuażu wiedzieli to już dawno i nie mam zamiaru się z nimi kłócić. Cała reszta, czyli czarny lub graywash, a następnie kolor, to tylko kolejne etapy.

Czy robisz własne projekty i skąd czerpiesz inspirację?

Obecnie wykonuję praktycznie tylko swoje projekty. Moje tatuaże to raczej interpretacja klasyki. Wolę bawić się tą stylistyką tradycyjną, niż ją odtwarzać. Oczywiście, żeby swobodnie się w tym poruszać, trzeba znać podstawy, a to sprowadza się u mnie do przeglądania książek, śledzenia prawdziwych kozaków na Instagramie czy też rozmów z ludźmi, którzy mają więcej do powiedzenia w tym konkretnym temacie. No i przede wszystkim wielokrotnego przerysowywania tego samego motywu, aż w końcu zagnieździ się w twoim mózgu na dobre. Później można puścić wodze fantazji i dać się ponieść flow. I tu już mamy pełną dowolność. Ograniczeniem jest tylko nasza wyobraźnia. Sam mam w głowie od dłuższego czasu sporo niestandardowych pomysłów na tatuaże, oparte na stylistyce japońskiej, ale w całkiem innym wydaniu. Siedzą sobie w zakamarkach i czekają cierpliwie na realizację.

Podejmujesz się coverów lub dziarania na bliznach? Nie jest prosta sztuka…

Oczywiście. Dla mnie to tatuaże jak każde inne. Nie przychodzę do pracy wyłącznie spełniać się artystycznie (to też ostatnimi czasy bardzo popularne w branży), ale przychodzę również w poszukiwaniu wyzwań. A trudne przypadki, których nikt nie chciał się podjąć takimi są. Wymaga to na pewno większego nakładu pracy, bo musisz najpierw temat przeanalizować wzrokowo, później poszukać potencjalnych kształtów, które pasują do kompozycji, a jednocześnie zakrywają stare elementy, no i najważniejsze - zastanowić się jak najoptymalniej wykorzystać przestrzenie czystej skóry, których nie zatatuowano. Cały ten proces potrafi nierzadko zająć kilka dobrych godzin. Ale warto zrobić to dla samego siebie. Tylko tak można progresować. Z resztą nie każdego dnia musisz pompować swoje ego pięknie wykonanymi tatuażykami na perłowo jasnej skórze. Czasami trzeba zrobić coś bardziej wymagającego. Dla ciebie to niezły sprawdzian umiejętności, a dla tej osoby być może jeden z najszczęśliwszych momentów w życiu, kiedy to niechciany relikt przeszłości znika bezpowrotnie pod nowym, estetycznym tatuażem.

Ile czeka się sesję do Ciebie? Jak się zapisać? Korzystasz z serwisów bookingowych typu Tattoodo czy InkSearch?

Nie mam jakichś zawrotnych terminów na rok do przodu. Czeka się do mnie maks 1,5-2 miesiące. I bardzo mnie to cieszy. Daje mi to dużo więcej swobody w działaniu. Długie terminy to tylko zbędne komplikacje i niepotrzebna presja. Nie używam powyżej wymienionych platform, ale nie jestem na nie totalnie zamknięty. Po prostu nie miałem okazji z nich korzystać. Może w przyszłości spróbuję. W końcu każda droga do pozyskania klienta jest dobra.

Rysunek własnoręczny czy program graficzny/tablet graficzny?

Długo męczyłem papier i kredki (śmiech). Podczas gdy wszyscy moi koledzy i koleżanki z pracy zdążyli się już zaopatrzyć w iPad, ja ciągle tradycyjnie przerysowywałem projekty na podświetlanym ekranie. Ma to swój urok, ale ma też sporo minusów. Przede wszystkim nie cierpię tego całego bałaganu temu towarzyszącemu. Poszukiwania gumki albo temperówki, która gdzieś spadła albo dziwnym trafem zniknęła, doprowadzały mnie do szału. A dołóż do tego rysowanie w łóżku. To już prawdziwy koszmar (śmiech). Wyżej wymienione „przyrządy’’ znikają w mgnieniu oka (prawdopodobnie na nich siedzisz) i znajdujesz je, jak już nie są ci potrzebne, bo ołówek albo kredkę zaostrzyłeś nożem kuchennym nad koszem pod zlewem, a niechcianą linię zmazałeś palcem (śmiech). To wszystko spowodowało, że również przerzuciłem się na iPad. I w ogóle nie żałuję. Lubię praktyczne rzeczy.

Czy składanie zdjęć w programie graficznym to sztuka? Czy sztuką jest przeniesienie tego na skórę?

Niestety, ale nie mam na ten temat dobrego zdania. Czasami widzę w Internecie zlepek trzech zdjęć nieudolnie sklejonych, otoczonych fatalnym tłem bez pomysłu i zaproponowanym, jako dostępny projekt. Jak ktoś poświęca 10-20 minut na projekt, to ma albo mało artystyczny styl albo jest leniwy. Jest jeszcze trzecia opcja - nie potrafi rysować. Pierwsza opcja jest do przyjęcia, bo możemy mieć do czynienia z osobą wykonującą np. portrety. I to jest ok. Tam nie ma, co czarować. Pozostałe dwa warianty nie wróżą nic dobrego. No chyba, że jesteś leniwym, ale solidnym rzemieślnikiem i wykonanie np. porządnego tribala, którego też wbrew pozorom trzeba umieć narysować, nie stanowi dla ciebie żadnego problemu. To także w porządku, o ile tribal nie został skopiowany, a własnoręcznie narysowany, najlepiej bezpośrednio na skórze. Z resztą dla mnie to właśnie freehand jest największym wyzwaniem w tatuażu. A freehand bez żadnych referencji prosto z głowy, to już w ogóle mózg roz…walony. To jest prawdziwa sztuka. Samo tatuowanie to tylko technika.

A co sądzisz o „podrasowywaniu” zdjęć wykonanych tatuaży?

Sam usuwam jakieś prześwietlenia ze zdjęć, ale zajmuje mi to 30 sekund. A niektórzy spędzają nad obróbką zdjęcia 30 minut. Potem oglądasz te bzdury w sieci i zadajesz sobie pytanie „po co?”. Większość z tych dziar w normalnych warunkach wyglądałaby całkiem dobrze i bez żadnych filtrów polaryzacyjnych, wyśrubowanych poziomów kontrastu i nasycenia. Dla mnie to oszustwo, mydlenie ludziom oczu. W tej całej liście sponsorów pod zdjęciem na Instagramie niektórym brakuje tylko produktu od Adobe. Tyle w temacie.

Tatuaż, z którego jesteś najbardziej dumny?

Ciągle czekam na taki (śmiech).

Najdziwniejszy tatuaż, który zrobiłeś?

Ostatnio robię sporo dziwnych tatuaży. Nie rozpamiętuję tego (śmiech).

Czy są motywy, których masz już dość lub nie robisz?

Jak mówiłem wcześniej, obecnie wykonuję praktycznie swoje projekty, więc towarzyszy temu spora różnorodność. Jest na to prosty sposób. Im więcej narysujesz, tym więcej możesz ludziom zaproponować. A skoro sam rysujesz, to robisz to w taki sposób, żeby samemu się tym nie znudzić, co pociąga za sobą różnorodność. I tak się to kręci. A jest to kluczowe, bo jeśli zakradnie się nuda i rutyna, to twoje tatuowanie na tym ucierpi bardziej niż myślisz. Każdy pojedynczy motyw można zaprojektować na wiele sposobów. Jeśli masz dość wykonywania jakiegoś motywu, to po porostu nie masz na niego pomysłu albo, co gorsza, jesteś tatuowaniem zmęczony. Też taki etap przechodziłem. Na szczęście później odkryłem tatuaż na nowo.

Najdziwniejsza rzecz, jaka Ci się przytrafiła w trakcie tatuowania?

Tu chyba muszę wspomnieć o gościu, któremu zrobiłem odbitkę czaszki na przedramieniu. Po zrobieniu jej wyszedł szybko zjeść i już nie wrócił. Zapewne poszedł gdzieś indziej. Tatuowałem wtedy z 3 lata i robiłem wszystkie tatuaże, także realistyczne. Kto dziara realizm, ten wie jak wygląda taka odbitka (śmiech). Nawet innemu tatuatorowi ciężko się w tym połapać, jeśli nie ma zdjęcia referencyjnego. To ogólnie nie mogło się dobrze skończyć. W najlepszym wypadku pobujał się kilka godzin z tatuażem tymczasowym, aż mu się rozmazał, a w najgorszym święcił triumfy na jakimś polskim odpowiedniku Snake Pita.  Więcej go już nie widziałem.

Czy jakieś szczególne zachowania u Klientów Cię irytują?

Mam to szczęście, że moi klienci są już świadomi wszystkich tych rzeczy i nie mają z tym żadnego problemu. Natomiast, co do nowych, to przed sesją staram się im wszystko dokładnie i na spokojnie wyjaśnić. Grunt to komunikacja z ludźmi. Wiadomo, czasami zdarzają się pojedyncze sytuację, kiedy klient jest zdziwiony, że tatuaż wymaga jeszcze jednej sesji. Ale takie nieporozumienia wynikają raczej ze złej interpretacji informacji, których im udzieliłem. Sam wyciągam z tego wnioski i następnym razem staram się z nimi rozmawiać w jeszcze bardziej zrozumiały i przystępny sposób, mimo że cierpliwość nie jest moją najsilniejszą stroną. Cały czas nad tym pracuję (śmiech).

„Janusze tatuażu” to?

Janusze tatuażu to zarówno osoby dziarające w kuchni na stole lub na nieowiniętej poduszce jak i rzekomo profesjonalni „tatuatorzy”, których portfolio temu całkowicie zaprzecza. Nie ma zasady. Niektórzy w domu potrafią zapewnić wyższą jakość, nazwijmy to „usługi”, niż w niejednym studio. Dla mnie janusze tatuażu to również wszystkie te osoby, co wpieprzają frytki z burgerem na stanowisku do tatuowania na konwencji, popijając to piwkiem, które stoi koło ręczników do przecierania tatuażu. To dopiero jest masakra. Najgorsze jest to, że zdarza się to nawet naprawdę dobrym tatuatorom. Osób początkujących nie ma nawet, co oceniać. Każdy przechodził przez ten etap i każdy ma swój cmentarzyk (śmiech). Jak to mówią „nie od razu Rzym zbudowano”.

Czy jest jakiś artysta, który ma lub miał wpływ na Twój styl?

W zasadzie nie mam konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Może, dlatego, że wolę się za bardzo nikim nie inspirować, bo to naturalnie pociąga podświadome kopiowanie czyjegoś stylu. Przeglądam sporo tatuaży na Instagramie, ale traktuję to bardziej, jako formę nauki nowych rozwiązań kompozycyjnych, które potem staram się na swój sposób interpretować. Nie potrafię jednak wskazać jednoznacznie osoby, która w znaczący sposób odcisnęłaby piętno na moim tatuowaniu.

Bartek Kos - Zobacz portfolio i zrób tatuaż
Bartek Kos - tatuażysta z Wrocław. Portfolio tatuaży, wzorów, informacje kontaktowe.